GALERIA
GALLERY


KAWIARNIA D&Z
COFFEE SHOP


POLECANE LINKI
RECOMMENDED LINKS


RECENZJE
BOOK REVIEWS


PRZEGLAD PRASY
PRESS COMMENTS


HUMOR-ESKI


Imie
E-mail


JAK ZAMAWIAC
HOW TO ORDER


O NAS
ABOUT US


Driving Directions
5507 W. Belmont Ave.
Chicago, IL 60641


6601-15 W. Irving Park Rd.
Suite # 211
Chicago, IL 60634


Telefon / Phone
1.877.282.4222
1.877.567.BOOK


E-mail :
info
@domksiazki.com
@polishhouseofbooks.com




Liryki lozańskie (kontynuacja) - Antoni Libera

Antoni Libera

Liryki lozańskie [kontynuacja]

Jerzemu Pilchowi

 

 

 

Leżał na tapczanie z zamkniętymi oczami i próbował opanować ogarniające go podniecenie. "Muszę wypocząć, nabrać sił", mówił do siebie w myślach. "Czeka mnie ciężki wieczór, a może i cała noc. Musisz wypocząć, Gustawie." I żeby się odprężyć, ostudzić gorącą głowę, zaczął półgłosem powtarzać ceniony przezeń wysoko dwuwiersz wielkiego poety:

Gdybyś szedł nocą ciemną i oczy zamrużył,

Znajdziesz skarb, któryś rano czuwając wysłużył.

 

Wreszcie godzina wybiła.

Punktualnie o ósmej, w luźnych spodniach z szerokimi nogawkami, z pięcioma świecami i małym ręcznikiem w torbie, z kluczami i dwoma frankami na bilet autobusowy w kieszeni, Gustaw opuścił mieszkanie Franka i ruszył krokiem wschodnioeuropejskiego trapera na przystanek.

Na autobus nie czekał długo i już za kwadrans dziewiąta był na miejscu.

Ciemno, cicho, żywego ducha. Nareszcie. "Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą..." i dwa widoczne księżyce. Tak, tak, zupełnie jak tam... w Nowogródzkiej stronie.

Gustaw zbliżył się do brzegu jeziora. Ale nie patrzał w dół, pod nogi, nie sprawdzał nawet, czy coś widać, czy nie. Ogarnął go nagle jakiś dziwny niepokój, zupełnie inny niż emocja, której jeszcze przed chwilą doznawał, jadąc autobusem. Był to może zresztą nie tyle niepokój, co swoisty paraliż. Stał, patrzył przed siebie i nie wiedział, co robić dalej. Zzuć buty, zdjąć skarpetki i podwinąć nogawki? Zapalić jedną ze świec i zstąpić w lodowatą zapewne wodę? Nie, było to nie do pomyślenia. Nie żeby się czegoś obawiał - na przykład, że postawi fałszywy krok i wpadnie w ciemne odmęty albo że jednak ktoś jest w pobliżu i ujrzy go w świetle księżyca - nie-nie, nic z tych rzeczy. Po prostu nie mógł się przemóc, by energicznie zabrać się do dzieła.

Ludzi, istotnie, nie ma, myślał ospale, jakby flegmatycznie, "to raczej nie ulega wątpliwości. Ale skoro tylu Największych narkotycznie tu ciągnęło i skoro okazywało się, niemal za każdym razem, że jednak coś w tym było, bo odjeżdżali stąd odmienieni, oświeceni, a nieraz wręcz porażeni oślepiającym blaskiem poznania, to może i działa tu jaka Nieczysta albo Nadprzyrodzona Siła, może spogląda tu, nie wiadomo skąd, Oko Opatrzności?... Duch Dziejów?... Genijusz Ziemi? A skoro spogląda, to i przypatruje się, co też Wybraniec Losu albo Nieustraszony Śmiałek, który tu przybył, robi. Ba, żeby tylko - patrzy! Przewierca czaszkę i w głąb duszy zagląda! I w myślach czyta. I ocenia to wszystko. I zastanawia się: "Warto delikwenta oświecić, czy nie warto? Dać mu wgląd w istotę rzeczy, czy raczej zuchwalca oślepić? Natchnąć go, czy nie natchnąć? Obdarować, czy puścić z torbami?"

A Pielgrzym, Wybraniec, Śmiałek natęża wtedy, jak może, wszystkie duchowe siły i pokazuje, co ma najlepszego. Cały repertuar swoich możliwości i najdonioślejszych osiągnięć. Mówi "geometryczną łaciną", improwizuje, cytuje najdoskonalsze strofy, jakie udało mu się do tej pory złożyć. Wprawia się w stan mistyczny i otwiera na przyjęcie boskiego promienia. I jeśli się okazuje, że we wnętrzu tak odkrytej duszy gnieździ się jaka nieczystość, nieprawda albo szalbiercze kuglarstwo, a nie prawdziwy geniusz czy przynajmniej kunszt wielki, wtedy Egzaminujące Oko sroży się, piorunuje i oddala oszusta z kwitkiem, a czasem nawet, gdy je szczególnie rozsierdzi, karze go dotkliwie - dożywotnim niedowładem umysłowym.

Cóż jednak ja?, myślał dalej Gustaw. Czy ja przyszedłem tu, aby się z kimś wadzić? Aby wyzywać Los? Czy powoduje mną pycha? Dumne poczucie własnej wyjątkowej wartości? Czy pragnę olśnienia, nadprzyrodzonej wiedzy, wtajemniczenia w istotę Bytu? Wolne żarty. Jam tu przyszedł... za chlebem, po marne parę groszy, utopione kapryśnie przez możnych tego świata. Kierował mną zgrzebny duch użyteczności, troska o kiesę gościnnego Franka, wola zaoszczędzenia mu dodatkowych wydatków.

Panie! czémże ja jestem przed Twojém obliczem? -

Prochem i niczem!

Tak, jam robak, maluczki, marny zjadacz chleba! Ja w prochu pokory się tarzam. Gdzieżbym tam śmiał zabiegać o orli lot duszy! Jam w upadku, w grząskim bagnie materializmu dialektycznego, w które wtrącił mnie bezbożny a szalbierczy reżim komunistyczny. Jam grzesznik, człowiek zdegradowany, homo sovieticus, pożałowania godny płaz.

Lecz czy nie jest powiedziane: "Podtrzymuje Pan wszystkich którzy upadają, i prostuje wszystkich, co się gną ku ziemi"?

I czy nie powiedziane jest: "Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie"?

I czy nie powiedziane jest: "Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą"?

A zatem jeśli jesteś i jeżeli mnie widzisz - Gustaw zaczął nagle, z wielkim ożywieniem, zdejmować buty i skarpetki, patrz na moją nędzę, na moją sromotę. Patrz, jak nisko upadam, do czego się zniżam i? - przeszedł do podwijania nogawek - "jeśli ku zrodzonemu masz miłość ojcowską", powstrzymaj mnie, zahamuj, nie daj dna dosięgnąć! Niech Twój Anioł mnie wstrzyma jako Abrahama!

I wyciągnął z torby dwie czerwone świece, i zapalił je jedna po drugiej, i podniósł je wolno (by nie zgasły) w górę, i w ślad za nimi zadarł twarz ku niebu.

W tej dramatycznej pozie, w bezruchu i milczeniu, stał przez dłuższą chwilę.

- Ha, milczysz! - powiedział wreszcie z goryczą i opuścił głowę. - Przeto niech się stanie!

I zstąpił bosą nogą w otchłań wód Lemanu, i zgiął plecy zwyczajem zbieraczy bursztynu, i jął się schylać raz po raz.

I żadna Mocarna Ręka nie powstrzymała go, żaden Anioł nie sfrunął i nie zdmuchnął mu świecy, i żaden Pan Zastępów nie wyprostował zgiętego.

I pracował w chłodzie i znoju, aż wyzbierał wszystko, co był w stanie zobaczyć.

Wyszedł na brzeg z przenikliwym bólem w łydkach skostniałych od zimnej wody. Ale był szczęśliwy. Misja powiodła się. Natarł nogi ręcznikiem wydobytym z torby i spojrzał na zegarek. Dochodziła zaledwie dziesiąta. A więc, jeżeli się pośpieszy, zdąży jeszcze na ostatni autobus.

I tak się też stało. Pan wynagrodził mu trud, i samozaparcie, i upór. Powrócił autobusem.

 

Franka w domu nie było. W małym studyjnym kinie oglądał z pewnością Siódmą pieczęć. A zatem Gustaw od razu mógł się oddać wymarzonej czynności porządkowania zbioru. Tak też uczynił. Pokrzepiwszy się szklaneczką brandy, która stała w kuchni, i gorącą herbatą, w błogim spokoju i z miłym nareszcie podnieceniem przystąpił do segregacji i obliczeń.

Owoce połowu przeszły jego najśmielsze marzenia. Wynik wyrażał się w następujących liczbach:

27.40 franków szwajcarskich

13.70 franków francuskich

21.15 marek zachodnioniemieckich

3 i pół funta brytyjskiego

5.60 dolarów amerykańskich

Ponadto jeszcze pokaźna garść lirów, szylingów i guldenów holenderskich oraz cała masa mniej znanego lub zgoła nigdy nie widzianego przez Gustawa grosiwa. Pojedyncze sztuki z Dalekiego i Bliskiego Wschodu. Serie z Ameryki Środkowej i Południowej. Nawet kilka okazów z Czarnego Lądu - z Wybrzeża Kości Słoniowej i Kenii.

Tak, wszystko to było niebywałe. Tak obfitego kieszonkowego nie brał pod uwagę.

Pogrupowane według pochodzenia monety powrzucał do osobnych torebek plastikowych, które umieścił następnie w swojej walizce między ubraniami. Nie uczynił tego jedynie z frankami szwajcarskimi - chowając je do kieszeni spodni.

I wkrótce po północy, zanim jeszcze Frank wrócił z kina, udał się na zasłużony spoczynek.

 

Nie spał jednak spokojnie. Wyczerpanie fizyczne i nerwowe dało o sobie znać w postaci męczącego snu.

Najpierw śniło mu się, że rewidują go na granicy i znajdują wszystkie torebki. Następuje oczywiście całkowita konfiskata, ale celnicy, jakby było im tego mało, wzywają jeszcze do pomocy ponurych esbeków, którzy biorą złapanego w obroty:

- Skąd to masz? - pytają, świdrując go wzrokiem. - Kto ci to dał? Czym się wysługiwałeś "Wolnej Europie" i obcym służbom specjalnym? Od kiedy pracujesz dla CIA? Gadaj, i tak wszystko wiemy! Zdradziłeś ojczyznę, Judaszu! O, popamiętasz to sobie!

- Nie zdradziłem, przysięgam! - zaklina się Gustaw. - Jestem poetą. Wracam ze stypendium twórczego. To są resztki kieszonkowego, jakie mi pozostały.

- Resztki kieszonkowego! - szydzą z niego esbecy. - Taki majątek! W tak różnej walucie!... Stypendium twórcze! Poeta!... To może nam powiesz, ptaszku, jakim to wierszem wyśpiewywałeś tajemnice państwowe? Strofą alcejską? Soficką? Czy może heksametrem?... Od kiedy to zwykły agent poetą się nazywa?... Gadaj zaraz, jakeś Polskę sprzedawał! Przyznaj się, byłeś z Kuklińskim w zmowie?

- Z jakim Kuklińskim? Panowie! O czym wy mówicie? - broni się rozpaczliwie Gustaw.

- On nic nie wie! - drwią dalej prześladowcy, którzy niepostrzeżenie zmienili współczesne ubrania cywilne na długie skórzane płaszcze oficerów Cze-Ka z lat trzydziestych. - On nie wie, o czym my mówimy! Tak nada jemu napomnit'! Nu, rebiata, dawajtie!

I biorą go pod skórzane buty z cholewami.

Ledwo rozwiała się ta koszmarna scena, a senna wyobraźnia już podsunęła następną, równie przerażającą.

Tym razem Gustaw jest w domu. W swoim mieszkaniu w Krakowie. Wczesna godzina rano. Nagle dzwonek do drzwi. Otwiera. Stoi pięciu. Pokazują płaskie legitymacje.

- My z brygady antyspekulacyjnej - powiada dowodzący. - Otrzymaliśmy doniesienie, że prowadzicie na dużą skalę nielegalny handel obcą walutą. Oto nakaz rewizji.

- Panowie - znów broni się Gustaw - to jakieś nieporozumienie... pomyłka... nie handluję żadną walutą... ja pracuję na uniwersytecie.

- To się zaraz okaże - wkraczają całą ekipą do środka i nieomylnie kierują się do walizki leżącej pod łóżkiem. Otwierają ją i wydostają stamtąd woreczek po woreczku, pokazując wymownie każdy Gustawowi.

- Czegoś takiego jeszcze nie widziałem - mówi dowódca grupy - a Bóg mi świadkiem, że nie od wczoraj służę w organach. Oj, posiedzisz ty, bratku, posiedzisz! Aż mi cię żal, biedaku!

I już po chwili, bez śledztwa ani sądu, kibitka zaprzężona w cztery kare konie uwozi Gustawa śnieżnym stepem na Sybir.

Ale najgorsza była trzecia część snu. Przedziwna i najbardziej makabryczna.

Gustaw jest nagle aktorem. Gra główną rolę - Konrada - w słynnym przedstawieniu Dziadów w reżyserii Swinarskiego, w Teatrze Starym w Krakowie. Trwa spektakl. Jest już po Wielkiej Improwizacji, którą nagrodzono rzęsistymi brawami, i Gustaw siedzi w swojej garderobie przygotowując się do finału. Ze sceny słyszy głos Wiktora Sadeckiego mówiącego "Sen Senatora".

Wtem wchodzi do garderoby podniecony Konrad Swinarski.

- Panie Gustawie, panie Gustawie! - szepcze nerwowo już w progu. - Mam genialny pomysł! Przed chwilą przyszło mi to do głowy, gdy mówił pan Improwizację. Zobaczy pan, rzucimy wszystkich na kolana.

- Ale jak, panie Konradzie? Niech pan powie.

- Panie Gustawie - na to Swinarski - ten cały Konrad to kanalia, to łobuz, to zwykły oszust. I to właśnie trzeba pokazać! Rozumie pan? Trzeba pokazać nędzną podszewkę jego duszy. Panie Gustawie, nie bójmy się tak daleko idącej ironii. To będzie t w ó r c z e obrazoburstwo! Tak jak skompromitowałem już tamtego błazna w Wyzwoleniu, tak teraz skompromituję tego kabotyna!

- Panie Konradzie - Gustaw na to przyciszonym głosem spiskowca - ale co mam zrobić? Co pan proponuje? Przecież ja już niewiele mam do grania.

- Otóż to! - na to sławny reżyser. - Niech się pan natychmiast przebiera w kostium Doktora. Wystąpi pan zaraz w "Salonie".

- Ja, Gustaw... to znaczy, chciałem powiedzieć: Konrad... ja m a m z a g r a ć D o k t o r a ?

- Tak, tak, właśnie tak! Doktór to pana... znaczy, chciałem powiedzieć: Konrada, druga natura. Niech pan tylko pomyśli, jakie to zrobi wrażenie: aktor grający Konrada ukazuje się nagle w roli Doktora. Czuje pan niesamowite konsekwencje tego śmiałego posunięcia? To wstrząśnie całą Polską! - I nagle z podręcznego koszyka na rekwizyty zaczyna wyjmować woreczki z monetami. I wkładając je Gustawowi w kieszeń peleryny mówi: - Niech pan to koniecznie wyeksponuje! Niech pan to ogra, jak tylko pan potrafi! Żeby to brzęczało i żeby było widać, że to nie żadne ruble, tylko dolary, marki i franki! Bo t o jest współczesny symbol judaszowych srebrników!

I tego Gustaw już nie wytrzymuje. Jak w filmie grozy, wybałusza oczy, rozdziawia usta, a z jego gardła wydobywa się przeciągłe "A-a-a!". Po czym cofnąwszy się wolno, w przerażeniu, kilka kroków, odwraca się nagle, i w panice, znów krzycząc przeraźliwie, wybiega z teatru wyjściem dla aktorów.

A na ulicy deszcz. Burza z piorunami. I Gustaw biegnąc na oślep, sięga do kieszeni, by pozbyć się zdradzieckich moniaków, wyrzucić gdzieś czym prędzej przeklęty woreczek i wtedy trafia go piorun.

I leżąc na chodniku spostrzega ze zgrozą kikut swej prawej ręki, u którego końca rozlało się niewielką kałużą roztopione srebro, a ze sceny - jakimś cudem, możliwym tylko we śnie - słyszy krzyk Senatora:

Doktor zabity - ah! ah! ah! c'est inconvencable!

A po chwili pochyla się nad nim twarz Konrada Swinarskiego, który przypatruje mu się badawczo (właśnie jak lekarz) i z zagadkowym uśmiechem.

 

Obudził się zlany potem, nękany dodatkowo niepewnością, czy krzyczał tylko we śnie, czy jednak również przez sen, i czy Frank tego nie słyszał. Wszystkie ostatnie przeżycia wydały mu się nagle całkiem nieprawdopodobne, do tego stopnia, że zaczął istotnie powątpiewać w ich realność. I żeby jednak ostatecznie przeciąć tę niejasność, zapalił światło, otworzył walizkę i zajrzał między ubrania.

Plastikowe woreczki z różnokształtnymi pieniążkami leżały spokojnie, tak jak był je ułożył.

- A niech to szlag! - szepnął, dziwiąc się zarazem własnej reakcji, bo przecież fakt, iż zobaczył owoce swych zbiorów na miejscu, winien go raczej cieszyć niż martwić. "Rano trzeba iść zaraz do banku i zamienić to wszystko na franki", dorzucił w myślach rzeczowo, jakby przed samym sobą chciał zatuszować objawy, iż najwyraźniej uległ chwilowej psychozie, i odprężony powrócił do łóżka.

Tym razem spał już spokojnie, a rano wstał pogodny i rześki.

Przy śniadaniu gawędził swobodnie z Frankiem, opowiadając mu zmyślane na poczekaniu historie związane z kolegą ze studiów, którego poprzedniego dnia rzekomo odwiedził, i ze zrozumieniem wysłuchując głębokich uwag gospodarza na temat obejrzanej właśnie przezeń Siódmej pieczęci Bergmana. Następnie ubrał się i z wyładowaną torbą wyruszł do miasta.

Tuż przed bankiem opadły go wątpliwości, czy wymieniać od razu wszystko. Nie dlatego, żeby mu było żal tych czy innych monet, lecz z tego wyłącznie względu, czy taka ilość tak różnorodnej waluty nie wyda się podejrzana. Postanowił więc, niejako tytułem próby, wymienić same dolary i - dla nadania transakcji większej powagi - dołączył do pięciusetsześćdziesięciu centów w bilonie swoje dziesięć "zielonych" w papierze, przywiezione z kraju.

Z przygotowaną w ręku gotówką podszedł do właściwego okienka, położył na marmurowym blacie banknot, po czym ostrożnie, żeby nie narobić hałasu i aby żadna z monet nie potoczyła się (co spowodowałoby denerwujący zamęt i kłopot), wysypał z garści stos bilonu.

Kasjerka, nie spojrzawszy na Gustawa, co było okolicznością pozytywną, ponieważ oznaczało, że traktuje go jak typowego klienta, przesunęła z pietyzmem kupkę bilonu na bok, wzięła banknot i wystukała coś na guzikach elektronicznej maszynki. "Jasne", pomyślał Gustaw nie bez szczypty złośliwości, "najpierw czysta robota, a żmudne liczenie na koniec." Diagnoza ta okazała się jednak zasadniczo mylna. Kasjerka, wydawszy mu po chwili równowartość dziesięciu dolarów we frankach szwajcarskich wraz ze stosownym kwitem, odsunęła od siebie stosik bilonu (Gustaw odniósł wrażenie, iż uczyniła to jakby ze wstrętem) i rzekła:

- Sorry, but we don't accept coins.

Gustaw zmieszał się. Odzyskał jednak zaraz utraconą równowagę i zapytał:

- So where I can change this? - ruchem głowy wskazał na leżącą przed nim górkę monet.

Kasjerka zrobiła bezradną minę i rozłożyła ręce.

- Oh, I don't know. But I am sure: not in any bank here. May be at the main branch in Geneve.

- And at the railway station? - nie dawał za wygraną Gustaw.

- Sorry - uśmiechnęła się z obłudną troską - I don't know. But try...

Wyszedł z banku z uczuciem dławiącej wściekłości. Nie dość, że niczego nie załatwił, nie dość, że utracił nawet nadzieję na pomyślne załatwienie tej sprawy, to jeszcze - zupełnie bez potrzeby - stracił dziesięć dolarów. Może "stracił" to nie to słowo, otrzymał w końcu równowartość we frankach, lecz przecież wiadomo, jak to jest z lokalnym środkiem płatniczym: rozchodzi się jak woda. Trwała jest tylko waluta obca.

Żeby uspokoić skołatane nerwy i na zimno rozważyć powstałą sytuację, udał się do ogródka "Sous les chenes". Usiadł przy "swoim" stoliku, a kiedy stwierdził, że kelnerka, która usługiwała mu poprzedniego dnia, najwyraźniej go poznała, a nawet jakby potraktowała jako stałego gościa, poczuł przypływ energii, i to do tego stopnia, że zamiast piwa, zamówił podwójne brandy.

Po trzeciej kolejce przestał nareszcie być spięty. Puściły wreszcie lody nieustannego stresu i uwolniona myśl popłynęła swobodnym, szerokim nurtem.

Gdzie przyjmują bilon zachodniej waluty? Gdzie z pocałowaniem ręki nie tylko go wymienią, ale w zamian zań wydadzą niejedną cenną rzecz? Ależ to proste! W Peweksie! W sklepach Baltony! W kraju! Po cóż więc rwać sobie nerwy, narażać się na upokorzenia, szamocąc się tutaj jak żebrak lub jaki złodziej, skoro w Ojczyźnie tego rodzaju kapitał zapewnia pozycję... pańską? Tak, tak, dać sobie z tym wreszcie spokój! "Kieszonkowe" wyda się po powrocie.

I Gustaw oddał się rozkosznym myślom, planom i obliczeniom. Co kupi za jaką walutę? Ile tego będzie? I na jak długo starczy? Za dolary postanowił nabywać wyłącznie (i tradycyjnie) "Czystą". Za funty, naturalnie, whisky. Za marki zachodnioniemieckie - wódki kolorowe: Soplicę, Winiak, Jarzębiak, Starowin, Kasztelańską. Wreszcie za franki francuskie - brandy i koniaki. Z rachunków wychodziło mu, że za to, co się znajduje w plastikowych woreczkach, uzyska łącznie około dwunastu butelek różnego rodzaju trunków. Liczba ta poważnie go rozczarowała. Tyle trudu i nerwów - i nawet na jeden miesiąc nie ma solidnego zabezpieczenia. A przecież każdy, kto wraca ze Stypendium, to co najmniej przez pół roku żyje potem jak król. Nie, to nie może tak być!

Z tą myślą, uregulowawszy rachunek, wstał, poszedł na przystanek autobusu 72 i znowu pojechał nad Leman. A kiedy stanął na brzegu, aż go zamurowało. Dno było nieomal puste. Leżało na nim może kilkanaście, najwyżej dwadzieścia monet i to raczej niepozornych. Wrażenie pustki potęgowało rozproszenie, w jakim srebrzyste krążki się znajdowały.

A więc mimo ciemności i lodowatej wody tak efektywnie działał! A więc w niecałą godzinę wyzbierał prawie wszystko! Ba, lecz ile czasu upłynie, zanim "wodna skarbonka" znowu się napełni?

Rozejrzał się wokół. Było nawet nieco więcej ludzi, niż w poprzednie dni o tej porze, lecz nikt nie wrzucał monet, nawet nie kwapił się do tego. Gustaw odszedł na stronę i usiadł na ławce. I patrząc smutnym wzrokiem przed siebie, w dal jeziora, począł mówić swój ulubiony wiersz:

Ach, już w rodzicielskim domu

Byłem złe dziecię,

Choć nie chciałem naprzykrzać się nikomu,

A przecie

Byłem między krewnymi i czeladzi gromadą

Przeszkodą i zawadą.

A choć wszystkich kochałem, ni w dzień, ni w nocy

Nie byłem nikomu ku pociesze ni ku pomocy -

I jakby to była modlitwa, którą nareszcie Pan wysłuchał, albo raczej czarodziejskie zaklęcie zmieniające jak w kalejdoskopie porządek rzeczy, nadjechał naraz autokar i wysypała się z niego gromada amerykańskich turystów.

Podeszli hałaśliwie do jeziora, pokrzykiwali, robili sobie nawzajem zdjęcia. Gustaw nie spuszczał ich z oczu. Niestety, nikomu jakoś nie przychodziło do głowy, by sięgnąć do kieszeni albo do portmonetki. "Co za prostacy!", pomyślał z niesmakiem Gustaw. "Nie wiedzą nawet, jak się zachować! Nie znają obyczajów, manier, niczego! Ale cóż się dziwić? Dwieście lat kultury to nie dwa tysiące, czy przynajmniej tysiąc. Trzeba im pomóc. Trzeba wychowywać."

I sięgnąwszy do swojej torby, wydobył z niej woreczek z najbardziej atrakcyjnym pod względem numizmatycznym bilonem, a więc z tą całą zbieraniną najosobliwszych różności z całego świata, których bez wątpienia nawet w Peweksie by nie przyjęto, przesypał jego zawartość do kieszeni spodni i ruszył wolnym krokiem na brzeg, w pobliże Amerykanów.

Stanął i patrzył w zadumie z ręką wsuniętą w kieszeń. A kiedy poczuł, że jest już przez nich widziany, a nawet że niektórzy przypatrują mu się z ciekawością, rzucił... Pięknym, wystylizowanym gestem - jakby rzucał ziarno, jakby zasiewał wzniosłą ideę albo okupywał symbolicznie jakieś spełnione marzenie - posłał złoty pieniążek z Wybrzeża Kości Słoniowej w głąb jeziora.

I rozkrzyczani Amerykanie przycichli naraz na ten widok pełen majestatu i jęli wydobywać z kieszeni i portmonetek drobne, i rzucali je w zadumie, naśladując szlachetny gest Gustawa.

I Gustaw odwrócił się w ich stronę, i przeszedł obok nich, uśmiechając się dobrodusznie i kiwając ze zrozumieniem głową.

"Dobrze czynicie, pochwalam", mówiły jego oczy, z których nagle polały się łzy.

audio books ksiazki / books muzyka / music dvd & video computer programs polish subjects in english
Copyrights © 2001 D&Z HOUSE OF BOOKS. ALL RIGHTS RESERVED
D&Z House of Books - Polish Book Store, Chicago, IL. USA
D&Z Dom Ksiazki - Polska Ksiegarnia
Designed by New Media Group, Inc.