GALERIA
GALLERY


KAWIARNIA D&Z
COFFEE SHOP


POLECANE LINKI
RECOMMENDED LINKS


RECENZJE
BOOK REVIEWS


PRZEGLAD PRASY
PRESS COMMENTS


HUMOR-ESKI


Imie
E-mail


JAK ZAMAWIAC
HOW TO ORDER


O NAS
ABOUT US


Driving Directions
5507 W. Belmont Ave.
Chicago, IL 60641


6601-15 W. Irving Park Rd.
Suite # 211
Chicago, IL 60634


Telefon / Phone
1.877.282.4222
1.877.567.BOOK


E-mail :
info
@domksiazki.com
@polishhouseofbooks.com




Liryki lozańskie - Humoreska: Antoni Libera

O tym jak Antoni Libera Jerzego Pilcha parafrazował?

 

 

 

 

I Gustaw zaczyna grać. Przed sobą i przed innymi.

 Lecz przede wszystkim - przed sobą.

Stwarza fikcję, której jest jednocześnie źródłem i bohaterem.

Gra nieustannie kogoś, kto nieustannie tworzy - jego gesty,

słowa i myśli są jak pisane zdania.

Każdy dzień jest rozdziałem, opowieścią, nowelą.

[A. Libera: O czym pisze J. Pilch?]

 

 

 

 

 

W tym numerze Monitora rozpoczynamy druk tekstu Antoniego Libery pod znacząco obciążonym literacko tytułem "Liryki lozańskie". Nigdy dotąd nie publikowana  humoreska, jest znakomitym przykładem wyrafinowanej zabawy literackiej, która zaistniała swego czasu między autorem "Madame" i twórcą "Spisu cudzołożnic".

 

Antoni Libera, znakomity tłumacz literatury światowej, wybitny znawca Becketta, reżyser teatralny i autor bestsellerowej "Madame" napisał w 1993 roku szalenie interesujący artykuł o wydanej wtedy książce Jerzego Pilcha "Spis cudzołożnic - proza podróżna". Ta krytyczna analiza prozy Pilcha, wyraziście ustawia ją w kontekście literatury światowej naznaczonej istotnie tym, co Herbert określiłby mianem "tworzenia w ogrodzie, do którego wtargnął barbarzyńca":

 

" - Dlaczego artystą ma być tylko geniusz? - zaczęło padać zuchwałe pytanie. - Dlaczego splendory mają spływać wyłącznie na wybrańców bogów? To niesprawiedliwe. Ba, to nikczemne, haniebne! Poetą może być każdy. Każdy jest potencjalnym artystą. Wyższość to schyłek i rozkład. Niższość to siła, do której należy przyszłość. Wszystko, co gorsze, co niedojrzałe, co młode jest dialektycznie zwycięskie! Wyklęty, powstań, grafomanie! [...]

A zatem mamy nareszcie odpowiedź: tekst wypełniający 152 strony książki Jerzego Pilcha jest dziełem literackim magistra Gustawa - jego debiutem, a raczej pierwszą w ogóle napisaną i zakończoną pracą, bo przecież to, że możemy ją czytać, nie oznacza bynajmniej, że ukazała się drukiem. Drukiem ukazała się tylko książka Jerzego Pilcha. To zasadnicza różnica." [A. Libera, O czym pisze...]

 

 

Libera rozpoznaje podstawowe założenie pisarstwa Pilcha w sposób bardzo przenikliwy, błyskotliwy i dowcipny. Odpryski tych trzech kategorii z łatwością rozpoznajemy w "Lirykach lozańskich", w których Gustaw udaje się w podróż do Szwajcarii. Dane osobowe głównego bohatera różnią się bardzo nieznacznie od jego pierwowzoru:

 

"Wypełniony przez niego kwestionariusz personalny brzmiałby zapewne tak: urodzony - w pierwszej połowie lat 50.; zamieszkały - w Krakowie; pochodzenie społeczne - inteligencja pracująca; wyznanie - ewangelicko-augsburskie; stan - żonaty; wykształcenie - wyższe; zawód wykonywany - pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego, zatrudniony w Instytucie Filologii Polskiej na bliżej nieokreślonym stanowisku."[A. Libera, O czym pisze...]

 

 

W zasadzie można przyjąć bez zastrzeżeń fakt, że jest to ta sama postać literacka, chwilowo przebywająca poza powieścią Pilcha na "stypendium" w Szwajcarii opisanym przez Antoniego Liberę.

Jak to stypendium wyglądało, skąd i jak Gustaw je dostał, co z nim zrobił i w jaki sposób spożytkował swoją uniwersytecką wiedzę i polonistyczne wykształcenie w Szwajcarii - dowiadujemy się z tekstu cudownie zabawnego, pełnego literackich cytatów, pastiszy, stylizacji, parafraz i odniesień. Można go czytać na, co najmniej, dwa sposoby:

 

1- wyszukując podobieństwa i różnice z tekstem Jerzego Pilcha

2- bawiąc się w odgadywanie pochodzenia mnóstwa zawartych w tekście Libery

     "przytoczeń" i sugestii literackich

Metoda czytania i zabawiania się humoreską Antoniego Libery pozostaje oczywiście sprawą całkowicie otwartą, podporządkowaną prawu indywidualnego wyboru.

 

 

 

Antoni Libera

 

Liryki lozańskie

 

Jerzemu Pilchowi

 

 

Nadarzyła się wreszcie szczególna okazja. Gustaw otrzymał zagraniczne stypendium twórcze.

Tak, choć Gustaw niczego jeszcze w życiu nie opublikował, choć był autorem zaledwie pomysłów, notatek, kunsztownych zdań początkowych i eliptycznych puent, znano go już szeroko, i to nie tylko w Krakowie. Wiele o nim mówiono, a nawet dyskutowano niejedną z jego idei i cytowano jego złote myśli. Tak, chociaż jego artyzm, jego niezwykły styl i sposób widzenia rzeczy nie odcisnęły jeszcze swojego trwałego piętna w postaci drukarskiej farby odbitej na papierze choćby najpośledniejszej literackiej gazetki - był już sławny. Nie tylko. Był również doceniony. Bo jak inaczej rozumieć przyznanie mu tego stypendium? M u s i a n o się na nim poznać. Zapewne setki rozmów, których był bohaterem, dziesiątki mistrzowskich sformułowań, którymi hojnie i z ufnością, iż nikt sobie ich nie przywłaszczy, szafował na lewo i na prawo, zapewne to wszystko razem złożyło się na legendę, która dotarłszy, gdzie trzeba, zrobiła swoje.

Dlaczegóż by nie wyróżnić - padały z pewnością głosy na obradach komisji - dlaczegóż by nie wyróżnić zagadkowego Gustawa? I cóż z tego, że nic nie napisał? I cóż z tego, że nie jest już pierwszej młodości? Dlaczego mamy ciągle ulegać rutynie i w kółko popierać corocznych debiutantów, których prace, jakkolwiek dobrze by rokowały, a nawet jeśliby były początkami świetnymi, niosą przecież już w sobie, przez sam fakt dokonania, zdradziecki zalążek końca? Czyż nie lepiej odstąpić od tej dwuznacznej zasady i - raz przynajmniej - nagrodzić Wielkie Niespełnienie? Dać szansę Niespełnionemu, aby wreszcie się spełnił? Zresztą - po cóż spełnił! By się dalej n i e spełniał, bo czymże jest Skwarne Lato, a nawet Burzliwa Wiosna wobec Wielkich Nadziei, jakie każde z nich budzi?

Tak, tak - przeważała pomyślna dlań decyzja - trzeba nagrodzić Gustawa. Któż dzisiaj, tak jak on, ma odwagę n i e pisać? Któż z taką wytrwałością, z takim uporem godnym lepszej sprawy... milczy, nim zaczął mówić? A zatem niech milczy dalej, niech dalej snuje swój wewnętrzny poemat, którego złote okruchy, niczym robaczki świętojańskie, będą co jakiś czas błyskać w ezoterycznej przestrzeni!

Więc tak zapewne - może nie jednogłośnie, może z jednym głosem przeciw i dwoma wstrzymującymi się - przegłosowano kandydaturę Gustawa.

Dalszy modus operandi Fundacji na pewno wyda się niejednemu dziwny czy wręcz niepoważny, ale to tylko pozory.

Gustaw o przyznanym mu stypendium nie dowiedział się bowiem ani za pośrednictwem Instytutu, ani Związku Literatów Polskich, do którego zresztą, naturalnie, nie należał, a który, co więcej, był w owym czasie jeszcze zawieszony, ani nawet drogą pocztową. O przyznanym mu twórczym stypendium Gustaw dowiedział się od pewnego szwajcarskiego humanisty, który przybył do naszego świętego miasta - nie po to jednak, by zwiedzać jego najświętsze zabytki lub wziąć udział w jakimś naukowym sympozjum, lecz najwyraźniej - z tajną misją. Jak wiadomo, nie były to lekkie czasy i znajdowaliśmy się pod baczną uwagą całego cywilizowanego świata.

Gustaw, najwytrawniejszy już wówczas w Instytucie przewodnik cudzoziemskich humanistów, spacerował z dalekim potomkiem Winkelrieda wokół Rynku i usiłował mu objaśnić dialektyczną wartość nudy i szarzyzny w kraju opanowanym przez komunizm, zwłaszcza komunizm wojenny czy przynajmniej zmilitaryzowany. Pełen godności i dumy, starał się przekonać Szwajcara, iż dla artysty taka sytuacja jest tylko pozornie niekorzystna. W istocie bowiem, poprzez straszliwe ograniczenia, daje mu ona nieocenioną szansę wydania z siebie perły.

- Cóż tam wy, nad Lemanem, w Lozannie, nad Aarą! - mówił z przyjaznym współczuciem. - Macie wszystko: zegarki, czekoladę, sery. Najlepsza organizacja, punktualność, czystość. Najwyższy w Europie standard. Najwyższy przychód na głowę. I cóż z tego! Nuda i jałowizna. Zbytek. Przesyt. Brak potrzeb. My zaś - kontynuował - my zaś nie mamy nic, żyjemy w nagich ścianach, za to jednakże... za to... - lecz tutaj, czy że nie umiał dobrać odpowiedniego słowa, czy że mu coś przerwało, nie dokończył, i Szwajcar odniósł wrażenie, iż Gustaw się skarży na los.

- May I help you? - zapytał sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Nie, nie, nic nie rozumiesz! - zamachał rękami Gustaw. - Jeszcze nie dokończyłem. Niższość, rozumiesz?... Gorszość... Inferiority complex... Secondclass quality... To wszystko razem... daje szansę na wyższość, na lepszość, na wybicie się, na Ascension!... Niedojrzałość... Gombrowicz... I hope, you have read him. Tak-tak, tylko poprzez upadek, poprzez sięgnięcie dna można się wspiąć na wyżyny i stanąć jak nasz Kordian, nasz romantyczny bohater, na samym szczycie Mont Blanc. Na Alpach w Splügen! Ach, stanąć tam, choćby na chwilę! Ach, choćby i u podnóża!

I wtedy to nastąpiło. Szwajcarski humanista pokiwał ze zrozumieniem głową i zaprosiwszy Gustawa do hotelowego baru, przekazał mu dobrą nowinę.

Z długiego wywodu cudzoziemskiego gościa Gustaw niewiele wprawdzie zrozumiał - Szwajcar mówił półgłosem (co w oczywisty sposób świadczyło o wadze sprawy) i coraz to wtrącał francuskie lub niemieckie słowa - istota sprawy była jednak absolutnie klarowna:

podróż i wiza - na koszt własny;

lokum i utrzymanie - coś się znajdzie, coś się wymyśli;

kieszonkowe - raczej nie liczyć, ale i nie wykluczać, albowiem kto wie, kto wie?

- A zaproszenie? - zapytał Gustaw konspiracyjnym szeptem. - And invitation?... Einladung?... L'invitation? Bez zaproszenia daleko nie zajadę. No invitation - no passport. Ohne Einladung - keine schweizerisch Visum.

- Don't worry - przerwał mu Szwajcar. - I'll bring it from Warsaw.

- From Warsaw? - zdziwił się Gustaw.

- Yes, yes, from Warsaw - odparł spokojnie Szwajcar. - Zaproszenie można załatwić w szwajcarskiej ambasadzie.

W tym momencie wszystko dla Gustawa stało się wreszcie jasne.

Fundacja, świadoma wszelkich trudności i przeszkód, na jakie są wystawieni obywatele tej części Europy, a zwłaszcza opozycyjni twórcy i intelektualiści, świadoma wszelkich zagrożeń i niebezpieczeństw, na jakie skazuje ich totalitarny system, takich chociażby jak:

nabrzmiałe zawiścią stosunki panujące w Instytucie; trwająca tam nieustannie wojna podjazdowa; kopanie wilczych dołów; wzajemne rycie pod sobą i zastawianie wnyków;

dalej: selekcja negatywna stosowana w Związku Literatów; utrącanie wybitnych, forowanie miernot; nagradzanie służalców kosztem niezależnych;

dalej: biurokracja; powolność i zła wola gnuśnych urzędników, ich chytrość na łapówki, zdolność do szantażu;

no i na koniec: cenzura - kontrola korespondencji;

Fundacja zatem, wiedząc o tym wszystkim, a przy tym zdając sobie sprawę z osobliwości swojego wyboru, czyli biorąc pod uwagę, iż w kraju wyróżnionego twórcy werdykt wzbudzi z pewnością nie lada kontrowersje, postępuje nad wyraz rozważnie i przemyślnie. Wysyła z tajną misją swojego człowieka, który niby prywatnie dociera do laureata i upewniwszy się, że to on właśnie, powiadamia go o stypendium. Lecz żeby nie robić szumu, nie zwracać niczyjej uwagi, zarówno w środowisku, jak i w biurze paszportów, nie wręcza mu żadnego oficjalnego pisma, lecz ustaliwszy szczegóły, wystawia mu zwykłe turystyczne zaproszenie.

Że podróż nie opłacona? Że kieszonkowe niepewne? I cóż w tym takiego dziwnego? A bo to nie wiadomo, jak poważne trudności przeżywają na świecie fundacje kulturalne, uniwersytety, ośrodki naukowe? Tak, tak, nawet w Szwajcarii!

I rzeczywiście, w kilka dni potem, szwajcarski humanista po odwiedzeniu stolicy, w drodze powrotnej do swojej wypucowanej ojczyzny (dla większej konspiracji podróżował własnym samochodem), znów zahaczył o Kraków i wręczył Gustawowi najprawdziwsze szwajcarskie zaproszenie, sowicie opłacone i poświadczone najautentyczniejszymi szwajcarskimi pieczęciami.

Zapraszającym był, oczywiście, szwajcarski humanista, a zaproszonym - Gustaw.

 

A więc był stypendystą! Szykował się do drogi. I to dokąd! Nad Leman. Do Lozanny. Nad Aarę. Szlakiem największych. W ślad za tytanami. Za Adamem, Juliuszem, Zygmuntem. Za Henrykiem, Stefanem, Kazikiem. A przecież i za Jamesem, i za Tomaszem Mannem, nie mówiąc już o Canettim albo o Nabokovie.

Był tak przejęty i pochłonięty załatwianiem formalności paszporto-wowizowych, że całkiem zapomniał o swoim rywalu (kochanku żony Emilki).

Wreszcie wszystko było gotowe. Paszport, wiza, tranzyty, bilet (na autokar, bo taniej).

Dokładnie w tym samym czasie, do wyjazdu szykowała się również Emilka - na kolejny, rzecz jasna, kurs doskonalenia zawodowego. Ale Gustaw zupełnie się tym nie przejmował, przeciwnie, znajdował w tym nawet pewną satysfakcję.

"Cóż to za karle sprawy!", myślał o niej z politowaniem, o niej i o swoim rywalu. "Znowu te kursy! Te żałosne wykłady i, pożal się Boże, dyskusje. Skretynienie i obłuda. Udają, że jadą się czegoś uczyć, a przecież jadą tylko po to, żeby się gzić po kątach. Wyjazd służbowy! Delegacja! Cóż za żałosny paliatyw podróży! Ale żeby przynajmniej, nawet w tym nędznym wymiarze, mieli trochę rozmachu, odrobinę fantazji! Żeby jechali się gzić tam z pełną premedytacją i oddawali się temu jak prawdziwi smakosze! Gdzież tam. Próżne marzenia. Nawet na to ich nie stać. Będą gwarzyć, mędrkować, spacerować za rączkę, żeby dopiero pod wieczór, gdzieś, ukradkiem, na ławce (bo przecież nie w pokoju, gdzie mieszkają po czworo), skraść sobie nawzajem smętnego całusa, i płonić się zaraz ze wstydu, i wzdychać sentymentalnie: ach, jak ciężko na duszy, jak boleśnie i tęsknie. - Boże, jakie to marne, jakie to karle sprawy! Gdy ja nad Leman, w Alpy, na Stypendium Twórcze, wyklęty, potępiony, przez wszystkich zdradzony, oni na? kurso-konferencję, ten symbol degradacji, socjalistycznej nauki, gdzie w ciżbie tępych gamoni będą odgrywać swe niewolnicze misteria, które w ich kurzej świadomości zapiszą się na pewno złotymi zgłoskami najwyższych wzlotów ducha i miłosnych uniesień. Ech, cóż tam! Co nam zdrady!"

 

Wyruszył w sobotę rano.

Droga wiodła przez Czechy, rzęsiście oświetloną Pragę, przez południowe Niemcy, w górę Dunaju, omijając z dala Monachium, siedzibę "Wolnej Europy"; postój i nocleg w Konstancy, nad Jeziorem Bodeńskim; po czym, w niedzielę, dalej, w głąb Szwajcarii, z kolei w górę Renu, do Lozanny, nad Leman.

Uciążliwy lokator (kochanek żony Emilki) całkiem wyparował mu z głowy. Gustaw po prostu o nim zapomniał. Jego myśli zaprzątnięte były teraz zupełnie czymś innym. Co będzie, gdy dojedzie? Czy Frank (tak miał na imię szwajcarski humanista, wystawca zaproszenia), czy Frank wyjdzie po niego na dworzec? Gdzie będzie mieszkał? A przede wszystkim - co z kieszonkowym? Czy dało się? "nie wykluczyć"? Czy magiczne "kto wie" znajdzie szczęśliwy finał? I jak będzie wręczone? W kopercie, w czeku, w gotówce? I ile tego będzie? Czy starczy zaledwie na papierosy, czy jednak również i na koniak albański?... Jaki tam "koniak albański"! - Na brandy francuskie albo szkocką whisky.

Myśli te nie dawały mu spokoju. Ze sobą miał bowiem zaledwie dwadzieścia dolarów, które kupił od wulgarnego cinkciarza pod Peweksem i o których wiedział, iż w najlepszym razie wystarczą mu na drobne wydatki w przeciągu dwóch, góra trzech dni.

Pobyt w Szwajcarii rozpoczął się dla Gustawa pomyślnie, nawet bardzo pomyślnie. Frank czekał na niego swym srebrnym Volkswagenem i prosto z dworca zabrał go do rustykalnej restauracji w górach, gdzie raczyli się - dokładnie tak jak marzył - szkocką whisky i francuskim koniakiem. A do jedzenia popijali jeszcze zimne bawarskie piwo. Frank był w świetnym nastroju. Coraz to klepał Gustawa po plecach i wznosząc kielichy lub szklanki wołał wesoło "Salut!"

Po obiedzie zaproponował małą przejażdżkę. Najpierw miasto: najważniejsze ulice i place, następnie - mityczny Leman.

Frankowi nie zamykały się usta. Gadał jak nakręcony. Coraz to puszczał kierownicę i wskazywał na coś ręką. Gustaw po sutym posiłku, solidnie przy tym zakrapianym, poczuł się ociężale i sennie. Aż w pewnym momencie całkiem się wyłączył i przestał zwracać uwagę na impulsywne tyrady swojego cicerone. Resztki otępiałej percepcji łowiły już tylko jedno: czy Frank w ferworze krajoznawczych objaśnień nie wspomni nagle, przypadkiem, o "groszu" - o kieszonkowym.

Niestety, Gustaw był prawie pewien, że dotychczas nie padła na ten temat nawet najmniejsza wzmianka, choćby cień aluzji.

"Wszystko jest niby correct" - myślał w roztargnieniu. "Wyszedł po mnie. Nakarmił. Opiłem się whisky. Teraz wozi mnie wszędzie. Więc pewnie i mieszkanie jest jakoś załatwione. Przecież po takim początku nie zostawi mnie na ulicy. A jeśli zawiezie do hotelu, uznam za oczywiste, że wszystko jest zapłacone. Ale co z forsą, co z forsą?"

Istotnie, nie mylił się. Frank zadbał i o mieszkanie: przygotował mu pokój w swoim własnym domu, z widokiem, co prawda, na cmentarz, a nawet na krematorium, lecz - głośno zarechotał:

- It is very romantic, isn't it?

- Yes, really, wonderful - odparł Gustaw i dodał po chwili: - To nawet mi odpowiada, bo coś, nad czym teraz pracuję i co chciałbym tu skończyć, nazywa się "Proza cmentarna".

Z godziny na godzinę, z kwadransa na kwadrans, nadzieja na kieszonkowe nieubłaganie topniała. Może kiedyś... przypadkiem... przy jakiejś okazji... lecz - widać to było aż nadto wyraźnie: na pewno nie od razu, nie na przywitanie i w oficjalny sposób.

Frank widząc, iż Gustaw zmarkotniał, że stał się małomówny i jakby nieobecny, znów klepnął go po ramieniu i hukął:

- Let's go to the lake shore! Nad vode vielko i tsheesto... - dorzucił z porozumiewawczym uśmiechem kogoś wtajemniczonego w najgłębsze sekrety polskiej mitologii literackiej.

Znów wsiedli w srebrnego Volkswagena i pomknęli nad Leman.

Po mniej więcej pół godzinie jazdy, która tym razem upłynęła im w milczeniu, stanęli w jednym z mitycznych miejsc.

Pusto, cicho, fala brzeg liże, toń - rzeczywiście - niesamowicie przejrzysta, a na dnie... na olbrzymich połaciach dna... wprost niebywała gotówka. Krocie różnokształtnych i różnokolorowych monet, pieniążków złotych i srebrnych, błyskających jak miriady gwiazd, a wszystkie one - szlachetnego rodu, "twardego" pochodzenia: franki, marki, szylingi, nawet żółtawy funcik od czasu do czasu. Gdzieżby tam marny nikiel demokracji ludowych!

Gustaw wprost oniemiał z zachwytu.

- Unbelievable, unbelievable... - powtarzał cicho, nurkując źrenicą w głąb przejrzystej toni.

- Yes, yes, it's amazing, extraordinary - potwierdził z odcieniem dumy w głosie Frank, lecz zaraz dodał rzeczowo: - But water is not so pure as in old times.

Lecz Gustaw znów się wyłączył, choć tym razem z innego powodu.

- Dojeżdża tam jakiś autobus? - zapytał niby mimochodem, gdy wracali do miasta.

- Sure - odparł Frank. - Number seventy two. Lecz jeśli chcesz pojechać tam znowu, na dłużej, a także w inne miejsca, to powiedz, zabiorę cię wozem.

- No, no! - może nazbyt nerwowo, nazbyt impulsywnie odrzucił tę propozycję Gustaw. - Pomijając już to, że nie chciałbym cię kłopotać, ja, widzisz, w takim miejscu muszę być całkiem sam. Wiesz przecież doskonale, czym dla Polaków jest Leman. Zwłaszcza dla polskich poetów. Sam przecież przed wyjściem z domu zacytowałeś słowa z tego legendarnego wiersza, który właśnie tu powstał, pod natchnionym piórem naszego narodowego wieszcza. Więc rozumiesz mnie chyba: chciałbym tam pobyć sam i w milczeniu i pustce łowić... wrażenia i myśli, które były udziałem tytanów, geniuszy.

- Sure, sure, it's clear, it's quite natural - łatwo ustąpił Frank. - Pokażę ci przystanek, z którego się tam jedzie.

 

Od tej chwili rozpoczął się dla Gustawa czas nerwowych i bardzo żmudnych, jak się miało okazać, przygotowań. Na początku głównie myślowych: Kiedy tam pojechać? O jakiej porze najlepiej? Co ze sobą zabrać? Co może się okazać przydatne? Jak kupić bilet na autobus? Gdzie wymienić dolary na franki?

Następnego dnia rano, po prawie nieprzespanej nocy, postanowił nie zwlekać i pojechać od razu - na razie na rekonesans.

Nie mówiąc nic, rzecz jasna, o swoich zamierzeniach, najnaturalniejszym tonem, na jaki go było stać, zaanonsował Frankowi, iż idzie się przejść po mieście - ot tak, rozejrzeć się wokół.

- Just look around - powiedział rozkładając lekko ręce, w geście wyrażającym błahość tego celu.

- Good luck! - pożegnał go wesoło Frank.

Znalazłszy się na ulicy, Gustaw energicznym krokiem ruszył w kierunku wskazanego przez gospodarza przystanka autobusowego. Droga, z której odnalezieniem nie miał na szczęście trudności, upłynęła mu na przewidywaniu wszelkich możliwych raf, na jakie może się nadziać korzystając z usługi komunikacji miejskiej bez ważnego biletu.

Do okazania tegoż lub do jego nabycia, po pierwsze, może wezwać kierowca - już przy samym wsiadaniu. Po drugie, jeśli to nie nastąpi, któryś z pasażerów (z pewnością wyznawców kalwinizmu), widząc, iż Gustaw nie kwapi się do kasowania (jeśli, rzecz jasna, taka jest tu praktyka), może go upomnieć. Po trzecie wreszcie, jeśliby i do tego szczęśliwie nie doszło, mogą gdzieś wsiąść kanary i zarządzić kontrolę.

Na wszystkie te przykre zasadzki przygotował sobie jedną i tę samą ripostę: wezwany do nabycia lub okazania biletu, bez słowa i jakby w tym nie było nic nadzwyczajnego, wyciąga natychmiast przygotowane zawczasu dziesięć dolarów i podaje banknot w geście stanowczej, nigdy niezachwianej woli uregulowania należności. Kiedy zaś zieleń amerykańskiego środka płatniczego wzbudzi już na twarzy poborcy albo kontrolera łatwą do przewidzenia konsternację (jakże odmienną, nota bene, od tej, którą wzbudziłaby u takich samych urzędników w rodzinnych stronach Gustawa), wyjaśni z dozą zniecierpliwienia w głosie, iż jest cudzoziemcem i nigdzie nie mógł znaleźć kantoru wymiany. "Sorry, but I couldn't find any exchange here" - powie z typowo amerykańską irytacją.

Po czymś takim nie mają prawa obciążyć go mandatem. Zresztą, czym miałby go uiścić? Znowu dolarami? W najgorszym razie będzie musiał opuścić autobus. Lecz takie rozstrzygnięcie byłoby z ich strony doprawdy małostkowe.

Wkrótce okazało się, że wszystkie jego obawy i obmyślony kontratak były, jeśli nie płonne zupełnie, to na pewno mocno przesadne. Biletami nikt się nie interesował, ani kierowca, ani pasażerowie, a duch kalwińskiej uczciwości, jaki się wszędzie unosił, zdawał się zgoła podważać samo istnienie funkcji kontrolera.

O wiele mniej pomyślnie wypadł cel wyprawy, czyli rekonesans. Owszem, jak poprzedniego dnia, było spokojnie i pusto, lecz - niedostatecznie pusto, niedostatecznie spokojnie. Zamierzona przez Gustawa kontemplacja, zaplanowane przezeń misterium wymagały absolutnej samotności; zaludnienie musiało być zredukowane do poziomu zera; pożądana była wreszcie pewność, iż stan taki, przynajmniej przez pół godziny, nie ulegnie zmianie, pewność, która zwalniałaby z jakże uciążliwego nakazu zachowywania nieustannej czujności i zezwalałaby tym samym na pełną koncentrację, podnoszącą z kolei w znacznym stopniu wydajność.

Tymczasem ów rajski, iście nieziemski spokój bez przerwy coś zakłócało. A to jakiś wędrowiec zapatrzony natrętnie w toń jeziora, a to para zakochanych przechadzająca się tam i z powrotem nadbrzeżną aleją, a to - rzecz drażniąca najbardziej - stadko dzieci brodzących w płytkiej wodzie i schylających się co chwila z bezwstydną wesołością. Co prawda, po krótkim czasie, upominane przez rodziców albo przez opiekunów, wyrzucały z powrotem swoje znaleziska, ale czyniły to w sposób po prostu karygodny, a w każdym razie uwłaczający powadze tego miejsca: ciskały nimi garścią, jak mogły najdalej - jakby rywalizując ze sobą, kto najdalej rzuci, jakby chcąc skazać je na wiekuistą zatratę.

Niesforne bachory! To tak ich tutaj uczą na niedzielnych szkółkach? Więc to ma być ów słynny duch gospodarności, utylitaryzmu, antymarnotrawstwa, wręcz wyrachowania? Ładne rzeczy, zaiste! Takie utracjuszostwo!

Wszystko więc było jasne. Dzień nie wchodził w grę. Pozostawał wieczór, i to raczej późny, a może nawet i noc.

Gustaw, nieco przygaszony, ale nie w depresji, powlókł się z powrotem na przystanek autobusowy i tam, spostrzegłszy tabliczkę z rozkładem jazdy, dokładnie się z nim zapoznał. Ostatni autobus odchodził stamtąd o 22.00.

A zatem wybór był taki: albo przyjechać wcześniej, gdzieś około ósmej, aby po dwóch godzinach, które powinny wystarczyć, powrócić ostatnim kursem; albo przyjechać później, właśnie około dziesiątej, a wrócić już kiedykolwiek, ale - na własnych nogach.

Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że druga możliwość, choć bez porównania bardziej uciążliwa, zapewnia jednak przedsięwzięciu większe powodzenie.

- Nawet gdyby jacyś marzyciele kręcili się tu jeszcze o tej porze - mówił do siebie półgłosem - to jednak, na miłość Boską, nikt chyba nie będzie spędzał tu czasu po północy. Tymczasem mnie się nie śpieszy. Mnie przecież... nikt nie woła.

I - żeby sprawdzić, ile czasu mu zajmie powrót do domu pieszo - ruszył wolnym krokiem trasą autobusu 72.

Trud forsownego marszu umilał sobie myślami, jak to, być może już nazajutrz nocą, będzie szedł właśnie tędy, z lekkim sercem, niby niesiony na skrzydłach, mimo ciążącej torby i wypchanych kieszeni. Wyobrażał sobie, jakież to przyjemne niespodzianki mogą go spotkać, ileż miłych zaskoczeń i odkryć może mu się przydarzyć.

Z biegiem czasu jednak i z narastającym zmęczeniem, błękit radosnych fantazji jęły zasnuwać kłębiastodeszczowe chmury prozy życia. Jak wytłumaczy się Frankowi z tak późnego powrotu? A raczej, jak go o nim uprzedzi - jeśli w ogóle chce nocować w domu, a nie na ławce? Czym uzasadni potrzebę klucza? Gdzie później ukryje skarb? Lecz przede wszystkim... przede wszystkim, czym będzie rozpraszał ciemności? Skąd, krótko mówiąc, weźmie niezbędną latarkę?

Mimo stanu skrajnego wyczerpania, w jakim się znajdował dotarłszy do centrum miasta po trzech godzinach marszruty, udał się na poszukiwanie kina, w którym dawano by nocne seanse. Po kolejnej godzinie włóczęgi znalazł takie, ale, niestety, tylko z filmami pornograficznymi. "Niestety", albowiem, mimo wszystko, nie umiałby się objawić Frankowi jako amator tego rodzaju wrażeń.

Wreszcie, gdy zdawało mu się, iż za chwilę już padnie, uśmiechnęło się do niego szczęście. W jakijeś małej, bocznej uliczce trafił na niepozorne studyjne kino, w którym późnymi wieczorami puszczano stary klasyczny repertuar, aktualnie - filmy Bergmana. To było dokładnie to, o co mu chodziło. Następnego dnia o 22.00 - zapowiedziana była Siódma pieczęć. Upewniwszy się, że nie nastąpią żadne zmiany w programie, zapisał dokładnie adres i nazwę kina, po czym, śmiertelnie znużony, przysiadł na pobliskiej ławce i zasnął natychmiast głębokim snem kloszarda.

Pokrzepiony nieco na ciele i duchu, powrócił do domu dopiero nad wieczorem.

- Where have you been so long? - przywitał go radośnie Frank.

- Oh, it is very long story - wymamrotał Gustaw. - Obszedłem całe miasto and I am most impressed but also very tired. Więc błagam, daj mi święty spokój - dorzucił już po polsku.

- Oh, I can imagine, I can imagine - Frank pokiwał ze zrozumieniem głową. - Go to bed and relax.

Gustaw poszedł do swojego pokoju, położył się na łóżku, lecz rozogniona świadomość nie dawała mu spokoju. Obecnie na czoło wysunęła się sprawa latarki. Skąd ją wytrzasnąć? Przecież nie będzie kupował. A Franka nie może nawet o to zapytać - bo do czego niby miałaby mu być potrzebna?

W pewnym momencie wpadł na pomysł, że następnego dnia rano, kiedy Frank wyjdzie na zakupy, przewącha szybko całe mieszkanie i - a nuż natrafi gdzieś na pożądany sprzęt. - No dobrze - odezwał się w nim jednak natychmiast głos sceptyka - a jeśli nie znajdę? Co wtedy?

I w tejże właśnie chwili doznał zarazem olśnienia.

Zerwał się na nogi, opanował jednak podniecenie i spokojnie już uchyliwszy drzwi, zaszedł do salonu, w którym Frank siedział na fotelu zatopiony w lekturze.

- Sorry, but do you have a candle by any chance? - zapytał cicho.

- A candle?! - zdziwił się Frank.

- Yes, candle - potwierdził Gustaw. - Może wyda ci się to nieco dziecinne albo pretensjonalne, ale po tych wszystkich przeżyciach chciałbym trochę posiedzieć przy świecy. Czuję, że dobrze mi to zrobi. W Polsce bardzo często to robię, a co dopiero tutaj.

- Sure. No problem - uśmiechnął się pełną gębą Frank, po czym udał się do kuchni i przyniósł stamtąd całą paczkę czerwonych dekoracyjnych świec. Następnie sięgnął po stojący na półeczce ozdobny lichtarz i wręczył to wszystko gościowi.

- Many thanks - powiedział Gustaw z dozą lirycznej powagi w głosie. - I am really obliged - i wrócił do pokoju, zostawiając uchylone drzwi.

Wstawił dwie świeczki do lichtarza, zapalił je, zgasił lampę i usiadł przy biurku. Po chwili zaś, półgłosem, lecz na tyle wyraźnie, by doszło to uszu Franka, zaczął mówić uwydatniając rytm:

Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada,

W oczy zagląda wam i głośno gada,

Dusza w ten czas daleka, ach, daleka,

Błąka się i narzeka, ach, narzeka.

I powtarzał słowa wiersza tak długo, aż usłyszał, że Frank wychynął z salonu i zastygł w przedpokoju w pozie pełnej napięcia.

 

Następnego dnia obudził się w południe. Frank dawno już był na nogach.

- Słyszałem, jak dziwnie coś wczoraj do siebie mówiłeś - zagadnął Gustawa życzliwie. - What was it?

- Eh, nothing important - odparł Gustaw tonem neurastenika. - Nothing important. Układałem wiersz. To jednak niesamowite miejsce ta Lozanna. Po jednym dniu pobytu tutaj spływa na człowieka natchnienie. Jeszcze raz dziękuję za świece.

- Doesn't matter, doesn't matter - bagatelizował swoją pomoc Frank, przymykając oczy i rozkładając ręce. - It's my plesure. A nawet, powiedziałbym, honour. Polski poeta w moim domu pisze swój nowy wiersz! A jakie d z i s i a j masz plany? - zmienił nagle temat.

- Wiesz - ożywił się Gustaw - łażąc wczoraj po mieście, natrafiłem na kino, gdzie grają stare filmy Bergmana. Dzisiaj jest Siódma pieczęć. Widziałem to raz, lecz muszę zobaczyć znowu.

- Siódma pieczęć?! - wykrzyknął z niedowierzaniem Frank. - Seventh seal?

- Yes, Seventh seal, co w tym takiego dziwnego?

- Od lat poluję na ten film. Gdzie to grają?

Gustaw poczuł nieprzyjemny skurcz w sercu.

- Ale to nocny seans! - próbował desperacko zniechęcić Franka, nieprzemyślanym, niestety, argumentem.

- So what? - wzruszył ramionami Frank. - So much the better! Idziemy razem, my friend.

Gustaw poczuł, że robi mu się słabo.

- Excuse me - powiedział wstając i jak skazaniec powlókł się do łazienki.

Usiadł na sedesie a w głowie kotłowały mu się myśli jak wściekłe szczury w klatce.

Niespodziewana wola Franka pójścia na film Bergmana doszczętnie niweczyła misternie zbudowany plan nocnej eskapady. A na dobitek jeszcze przysparzała całkiem nowych kłopotów: w jaki sposób chciał kupić bilet nie mając lokalnej waluty? Oczywiście, w tej sytuacji Frank pewnie postawi kino, lecz jeśli tego nie zrobi? Lecz przede wszystkim, co dalej, co dalej? Sama zwłoka to w końcu nie taki jeszcze dramat. Lecz żeby wyprawić się z misją choćby i już nazajutrz, trzeba mieć znowu pretekst do wyjścia późnym wieczorem.

Po skrupulatnych ablucjach i raczej wczesnym obiedzie, aniżeli śniadaniu, swobodnym tonem doświadczonego globtrotera zwrócił się do Franka z następującą kwestią:

- Wydałem wczoraj wszystkie franki, muszę zmienić dolary, gdzie jest najbliższy bank?

- How much do you need? - odwrócił pytanie Frank sięgając do kieszeni.

W Gustawie zaiskrzył poważny dylemat. Wszak była to wprost wymarzona sytuacja, aby pobrać za chwilę pierwsze nieoficjalne kieszonkowe. Z drugiej jednak strony, wyasygnowana kwota mogłaby się okazać pożyczką. Wreszcie, jeśli przyjąłby teraz pieniądze, raczej musiałby już iść z Frankiem do kina, a przecież właśnie tego trzeba było za wszelką cenę uniknąć.

- Just for bus - odpowiedział po chwili wahania Gustaw, po czym zorientowawszy się, iż replika ta jest w pewnym stopniu dwuznaczna, dorzucił z figlarnym uśmiechem: - for the moment, of course, for the moment.

Frank wyjął z kieszeni jakiś bajecznie kolorowy banknot i podał go Gustawowi, który z dreszczem emocji spostrzegł na nim liczbę "20".

- Buy a seasonticket - powiedział Frank - it's much cheeper.

- So I am going to do - odparł Gustaw tonem obieżyświata. - Thanks! And see you! - i już zbiegał po schodach.

Dobry nastrój, który uległ tak gwałtownemu załamaniu pod wpływem kaprysu ujawnionej niespodziewanie przez Franka kinomanii, znów zagościł w duszy Gustawa. Sztywny, sprężysty papierek o nominale "20" rozpraszał nabrzmiałe troski, a nawet zdawał się pocieszająco szeleścić: "przestań się trapić, wszystko będzie dobrze".

Gustaw, rzeczywiście, zgodnie z zadeklarowanym celem, zaszedł najpierw do banku - po to jednakże tylko, by sprawdzić kursy walut. Z satysfakcją przekonał się tam, iż dwadzieścia franków szwajcarskich, które tak nieoczekiwanie wpadło mu w rękę, stanowi równowartość blisko dwunastu dolarów, a zatem że jego majątek powiększył się o ponad jedną trzecią.

Następnie wstąpił do tabacu, by tam z kolei zapoznać się z cenami biletów autobusowych, zwłaszcza polecanych przez Franka season-tickets. Tym razem spotkało go rozczarowanie. Season-ticket kosztował aż osiemnaście franków. A zatem kupując go, straciłby natychmiast prawie całą sumę, a wraz z nią, bez wątpienia, dobre samopoczucie, bo season-ticket nie miałby najmniejszych szans, aby mu je zapewnić. Tymczasem pojedynczy bilet na autobus kosztował zaledwie dwa franki. Nie nabył jednak nawet i tego, nie widząc dostatecznej racji, by już w tym momencie rozstawać się z banknotem, który miał nań tak dobroczynny wpływ, i dostać w zamian resztę w postaci solennej wprawdzie porcji, lecz jakże niepoważnego bilonu.

Wiedział nareszcie, co chciał, i odświeżony na duchu, ruszył wolnym krokiem przed siebie, zapaliwszy uprzednio ekstra mocnego, którego wydobył z mocno zgniecionej już paczki.

Przyjemna, ciepła, wrześniowa pogoda. Bezchmurne błękitne niebo. Złoty blask nieprażącego słońca. Czy może być coś przyjemniejszego? Czy potrzeba jeszcze czegoś do szczęścia? Owszem, potrzeba. I to nie jednej rzeczy. Lecz przede wszystkim - piwa. Zimnego, pieniącego się piwa w kuflu lub w cienkim szkle omszałym od rosy.

Takiż właśnie puchar ze złocistym napojem zamówił Gustaw w ocienionym ogródku lokalu o romantycznej nazwie "Sous les chenes". A gdy go wkrótce podano i upił pierwszy łyk, którego rozkoszna goryczka namaściła mu podniebienie i gardło, oddał się różnorakim rozmyślaniom.

Zaczął od Emilki, zastanawiając się, co też tam robi na tych swoich kursach doskonalenia zawodowego, zwłaszcza wieczorami i nocą, ale szybko porzucił ten wątek, przecinając go zjadliwym szyderstwem. Następnie przeszedł do planowanej eskapady i po raz kolejny powtórzył sobie w wyobraźni czekające go zadania i związane z nimi trudności i niebezpieczeństwa. Wreszcie skoncentrował się na kwestii aktualnie najbardziej palącej, a mianowicie, jak się wymigać od wieczornego kina.

Po paru godzinach wpadł wreszcie na pomysł. Kosztowało go to, co prawda, pięć piw, czego jednak pod żadnym względem nie żałował.

 

- Ale historia! - krzyknął już w progu do Franka. - Wyobraź sobie, kogo dzisiaj spotkałem: przyjaciela ze studiów, który wyemigrował z Polski i teraz tu mieszka. Niesamowity zbieg okoliczności! Tak się, poczciwina, wzruszył, że w ogóle nie chciał mnie puścić, dopóki nie wymógł na mnie przyrzeczenia, że dziś wieczór przyjdę do niego na kolację. Tak więc, wybacz, proszę, że nie będę ci jednak towarzyszył wieczorem w kinie. Ale sam chyba rozumiesz... Bergman może poczekać.

- Mais oui, mais oui - uśmiechnął się wyrozumiale Frank przechodząc niespodziewanie na francuski. - A gdzie on mieszka? Może cię podrzucić?

- Mais non, ce n'est pas nécessaire - Gustaw z łatwością dostosował się do nowych wymogów językowych i lekko pokonał tę wyrosłą jak spod ziemi przeszkodę - umówiliśmy się w takiej jednej restauracji... - udał że przypomina sobie jej nazwę - "Sous les chenes".

- Ah oui, "Sous les chenes" - powiedział Frank tonem konesera. - C'est joli. Et trcs trcs bon pour manger.

- Aha, tylko jeszcze jedno... - Gustaw zatrzymał się w drzwiach swojego pokoju, mistrzowsko odgrywając scenę nagłego przypomnienia sobie ważnej rzeczy, o której był zapomniał wskutek roztargnienia - czy mógłbyś wydzielić mi klucze? Mogę wrócić pod twoją nieobecność albo... - dokończył z szelmowskim uśmiechem - kiedy będziesz już spał.

- Mais bien sur. Tiens - Frank wręczył mu eleganckie etui z kluczami i udzielił stosownej instrukcji.

A zatem miał wszystko, co było mu potrzebne. Wychodne. Idealne alibi na późny powrót do domu. Klucze. Świeczki. Oraz... pozostałe z piwnej libacji w ogródku "Sous les chenes" ostatnie dwa franki, które solennie poprzysiągł sobie wydać na bilet autobusowy.

[kontynuacja tekstu w kolejnym Monitorze]

audio books ksiazki / books muzyka / music dvd & video computer programs polish subjects in english
Copyrights © 2001 D&Z HOUSE OF BOOKS. ALL RIGHTS RESERVED
D&Z House of Books - Polish Book Store, Chicago, IL. USA
D&Z Dom Ksiazki - Polska Ksiegarnia
Designed by New Media Group, Inc.