“My field of corn is / but a crop of tears” (1)
Dwa teksty, dwu autorów, dwu bohaterów i dwa różne światy z jednej strony podobne, a z drugiej kompletnie nieprzystające do siebie. Obydwa emanują atmosferą wyalienowania, opisując sytuacje zanikania, odchodzenia, końca czegoś, co było ważne, ale już nie jest, nie istnieje.
Bohaterowie wykonują ten sam zawód, pracują w podobnym otoczeniu, ale nie są jakkolwiek w żaden sposób przez to porównywalni. W istocie wszystko inne ich dzieli separując od siebie, a przecież jest między nimi coś wspólnego, co sprawia, że czytając te tak bardzo różne teksty, mamy nieodparte wrażenie swoistej identyczności losów, wynikającej prawdopodobnie z fenomenalnie wykreowanej w opowiadaniach atmosfery schyłku ocierającej się o doświadczenie rozpaczy.
Dwie postaci mężczyzn w podobnym wieku, dwa różne kraje, w których dzieją się opowiadane zdarzenia, dwa różne sposoby na uprawiania tego samego zawodu, a jednocześnie zupełnie inne motywy tegoż wykonywania, diametralnie różne pochodzenie społeczne, inne zaplecze kulturowe i narodowe, różne języki dzieciństwa i różne kody zachowań oraz drastycznie inne rozumienie siebie i swej roli w otaczającym świecie.
Uderzające są też dwie, odmiennie skrajne, techniki narracyjne skonstruowane by zabrać nas w podróż w poszukiwaniu minionego czasu. U Kazuo Ishiguro są to zapiski z dziennika (mamy wrażenie bezpośredniego obcowania ze strumieniem świadomości postaci), natomiast u W.G. Sebalda poznajemy głównego bohatera w różnych odcieniach wspomnień osób, które się z nim zetknęły.
Bohater „Okruchów dnia” Ischiguro to człowiek ze swej istoty (dzięki wychowaniu i pochodzeniu) organicznie i pierwotnie oddany idei „służenia”, który staje się, a potem po prostu jest kamerdynerem i ta funkcja jest nim, a on jest nią. Traktuje ją jak posłannictwo i jedyny z możliwych sposób istnienia. Poświęca wszystko byciu kamerdynerem, swoją prywatność, uczucia i intymność. Nie ma w nim nic, poza byciem kamerdynerem, co sprowadza się do bycia z innymi w relacji innej, niż wypełnianie obowiązków służbowych. Zadziwiające w tym zupełnym oddaniu swemu „powołaniu” jest dojmujące swą absurdalnością poszukiwanie usensownienia takiego istnienia poprzez określanie go kategoriami takimi jak „godność”, która według pana Stevensa najdobitniej definiuje istotę bycia kamerdynerem. Jak ta swoiste użycie terminu ”godność” ma się do czyszczenia sreber, podawania do stołu, czy przygotowywania wizyt gości nie bardzo wiadomo, ale oczywistością jest, że to właśnie godność ma nadać szczególne piętno i nadzwyczajną jakość tym, którzy pełnią funkcję kamerdynerów – oczywiście tylko tym z nich, którzy wypełniają ją z rzeczoną godnością.
To „godnościowe” podejście do swego zawodu nie pozwala na rzeczywiste (prawdziwe, autentyczne, szczere, otwarte, współodczuwające) relacje z innymi. Nawet umieranie ojca, też kamerdynera, czy miłość pracującej z nim panny Kenton nie są w stanie wytrącić go z rytmu obowiązków i schematów postępowania. On nie widzi rzeczywistości jako takiej, on widzi ją jedynie i wyłącznie w perspektywie pozycji i obowiązków kamerdynerskich (podróż w celu odszukania panny Kenton nie jest wyprawą w poszukiwaniu utraconej czy niespełnionej miłości, ale ma na celu znalezienie kogoś do pracy, by wypełnianie obowiązków przez służbę w rezydencji znacząco się poprawiło, a to jest przecież podstawowe zadanie kamerdynera):
„Tak to już jest, że dla takich jak my nie ma większego wyboru, jak tylko pozostawić ostatecznie nasz los w rękach tych, którym służymy […]” (s.310)
Ciekawe, że „godność” kamerdynerska ma wyraźne kłopoty z poczuciem humoru. Cóż za genialny w swej prostocie chwyt artystyczny. Pełen pretensjonalnej godności stosunek do życia, świata i innych nie radzi sobie w sytuacjach wymagających dowcipnej puenty i wyczucia dowcipu. To zupełnie jak z mitycznym, legendarnie zaginionym traktatem Arystotelesa „O śmiechu”, który skrzętnie ukrywają zakonnicy w magicznej powieści Umberto Eco zatytułowanej „Imię róży”. Dlaczego? Bo zadziwiająco to właśnie śmiech może obnażyć pustkę, sztuczność i fałsz godności:
Głównego bohatera opowiadania W.G.Sebalda pod tytułem „Ambros Adelwarth” poznajemy pośrednio, w strumieniu wspomnień jego wnuka, który otwiera owo opowiadanie stwierdzeniem:
„Ja sam właściwie mojego wujecznego dziadka Adelwartha nie pamiętam. Widziałem go, o ile dziś można w tej sprawie mieć pewność, tylko jeden jedyny raz, latem 1951 roku […]” (s.85)
Dotykamy tej postaci „szczątkowo” także poprzez fragmenty wspomnień jego siostry, a częściowo poprzez jego własne zapiski, których odręczne pismo na zachowanych stronach notatnika widzimy na zdjęciach zamieszczonych w tekście, co jest zabiegiem zdecydowanie dystansującym poczucie bezpośredniego obcowania ze świadomością bohatera. Notatki te zresztą przytaczane są fragmentarycznie, na przemian z komentarzami narratora i innych postaci opowiadania.
Ciekawy niezwykle jest fakt wykorzystania tekstu dziennika Ambrosa Adelwarth’a tuż obok fotografii jego osoby oraz miejsc i ludzi, o których w dzienniku wspomina. Jest to genialny zabieg autora, który rozszczepia narrację tekstu na wiele sposobów i nadaje jej wielowymiarowy charakter „ograniczając” jednocześnie pracę wyobraźni czytelnika. Miejsca „niedookreślone” tekstu narratora opowiadania (wnuk Ambrosa) jak i narratora dziennika (sam Ambros) zostają bowiem tym sposobem wypełnione obrazem, który narzucają czytelnikowi zamieszczone w tekście zdjęcia. Dochodzi dzięki temu, albo raczej w efekcie tego zabiegu, do konfrontacji z tym, co jest wytworem wyobraźni czytającego i „rzeczywistością”, którą ukazują nam zdjęcia.
(kontynuacja w przyszłym tygodniu)
Zbyszek Kruczalak
?