BOHUMIL HRABAL
Tomas Mazal, Rzeczpospolita, 2/25/2004
Ubili konika, ubili
BOHUMIL HRABAL
Jestem ubitym konikiem, konikiem, którego szlachtują. Niczym Stan Laurel, który oszalał. Wszystko się właśnie na mnie wali, wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie... Cieszę się na sobotę, kiedy przyjadę autobusem do Kerska i włączę telewizor, Stan Laurel będzie tam występował w grotesce "Hulaki"... Tylko kwadrans, od jedenastej czterdzieści pięć do dwunastej... Wlepiam więc oczy, podziwiając crazy akcelerację... W otwartym oknie pojawia się młody mężczyzna, student dziennikarstwa, ja patrzę w telewizor stojący w kącie, a ten wypala do mnie z boku: No to ja już jestem... Krzyczę: Co, nie widać, że oglądam Stana Laurela? Zabieraj się pan stąd!
A kiedy Stan zniknął wraz z "Hulakami", wyszedłem na zewnątrz... Student dziennikarstwa spojrzał na mnie: Co pan sądzi o "Anielskich oczach"? Tylko parę zdań, chociaż jedno zdanko! Poczerwieniałem i pokazałem palcem w stronę bramki, przed którą stał biały samochód z napisem TELEWIZJA... Przypomniałem sobie, że 11 października byłem w Barrandowie na pokazie przedpremierowym "Anielskich oczu" w reżyserii Duäana Kleina, a także to, że potem Klein wskazał mi młodego mężczyznę, który rzekomo dopiero zaczynał, czy nie mógłbym mu pomóc, udzielając wywiadu...
Jednak ja powiedziałem wtedy: Ale film zrobił na mnie takie wrażenie, że w tej chwili nie jestem w stanie, niech przyjdzie do nas do gospody U Hynków w niedzielę, dobra?
A on na to, że DOBRA. Tylko że teraz jest sobota, a ten już przyjechał, i to wielkim służbowym samochodem TELEWIZJI... Więc krzyknąłem: Idź pan w cholerę! Dopiero południe!
I przegoniłem go, bo puściły mi nerwy...
Parę dni później we wtorek siedziałem U Hynków, Corduas mówił, że Federico Fellini miał po raz trzeci udar mózgu i znajduje się w śpiączce...
Przyjaciel położył mi na stół skserowany życiorys Dylana Thomasa, a w nim było podkreślone: Dylan był Skorpionem, wokół którego płonął krąg z benzyny... I dalej, że umarł w szpitalu Świętego Wawrzyńca na delirium tremens... A ja tyle o tej chorobie myślę, ja także nie mam w głowie po kolei, przepisuję sobie ze Styrona, z "Dotyku ciemności. Kroniki obłędu" pewne partie tekstu, które napędzają mi strachu, tyle się tam zgadza z moimi bólami głowy, z bezsennością, z majakami...
Dołączył do nas poeta, który jest grabarzem w miejscowości Szkworec. Następnie przyszedł krytyk, który zaprosił mnie na poniedziałek do teatru Na Z‡bradli, gdzie o piątej zacznie się spotkanie z Jirzim Kol‡rzem, a potem, o siódmej, zostanie mi wręczona w gmachu Banku Handlowego Nagroda im. Jaroslava Seiferta... Z wolna dostawałem obłędu... Na koniec przyszła jeszcze żona i dzieci pana Mazala, i tego było już dla mnie za wiele...
Dzisiaj jest 22 października, nie śpię, oglądałem "Źródło" Ingmara Bergmana, film z akcją umieszczoną w trzynastym wieku, legendę o zgwałconej księżniczce. O siódmej dokuśtykałem do szpitala na Bulowce na badania krwi i moczu... Potem tak samo niepewnym krokiem dotarłem do taksówki, w domu położyłem się i przed oczami zaczęły mi się przewijać straszne obrazy z filmu, chciałem skoczyć z okna razem z zielonym plecaczkiem...
To moje zejście Orfeusza do Źródła odnotował nie tylko mój domowy nauczyciel, ale też Cassius... Już od tygodnia nie spuszcza ze mnie wzroku, jego oczy nie mają już bursztynowej obwódki, są całe czarne, nawet białkówka sczerniała, są niczym dwa zawiadomienia o śmierci... Kładzie się na poduszce albo na mojej klatce piersiowej i patrzy zgaszonymi ślepiami w moje wypalone oczy... Źle się dzieje, ponieważ kocia dusza sporo wie, jest prorocza, a mnie, kiedy idę, chce się upaść przed siebie na swój cień, gdyby akurat za mną świeciło słońce, chcę upaść tak, jak przewracał się mój sąsiad pan Eli‡ä, który cierpiał na chorobę Parkinsona... Kiedy go podnosiłem, prosił: Zabij mnie, zab... Boję się, tak samo jak Cassius, dlatego, że on wszystko wie, bo to jest ten kocur, który siada wróżce na ramieniu...
Zejście Orfeusza, panie Hrabal, to nie jest żadna zabawa, żaden żart, proszę mi wierzyć... Ale, ale! Pan Hrabal i pan Jira tak długo zwyciężali, aż w końcu odnieśli ostateczne zwycięstwo... I tak powinno być: jazda do samego końca... Sztuka łączenia tego, co ponadczasowe, z tym, co aktualne, we wzajemnym przenikaniu i krzyżowaniu się... Wszystkie te reklamy telewizyjne, wszystkie reklamy, które widzę z okna autobusu na trasie Praga - Kersko tak mi zabełtały w głowie, jak w pralce wirnikowej, i ja, który w młodości modliłem się o szczelinę w mózgu, bez której nie można żyć, teraz za sprawą tych amerykańskich reklam bliski jestem pomieszania zmysłów... To jest właśnie zejście Orfeusza i powrót do Źródła... W końcu wzlecieć mogą nie tylko balony, ale i mój mózg... Bez szczeliny w mózgu nie mogę żyć... A nie żyłem na darmo... Tak! Nie można nas odwszyć od wolności... Bo kto mieczem wojuje, od miecza ginie i dlatego nie powinien się niczemu dziwić, w końcu Śmierć na kredyt jest jedyną prawdą, wekslem płatnym dopiero w niebie...
Kiedy przyjeżdżam autobusem na przystanek Przy Ławeczce, wysiadam niezdarnie, robię parę kroków wchodząc w alejkę i już je widzę... Jako pierwsze idą mi naprzeciw Pomarańcz i Czernidło, kroczą razem, trącając się nawzajem łebkami. Potem trzy czarne kocury, chłopaki, jeden z nich, nawet jak jest mokro, kładzie się na plecy, wije i przewraca, pokazując mi tym samym, że mnie kocha bardziej niż Cassius, który jak zwykle trzyma się z boku, stoi gdzieś pod płotem. Dalej idą pozostałe wielkie kociska... A teraz przybyło sześć kociątek, dwa czarne, dwa bure i dwa ze skarpeteczkami i białymi gorsami... Pochylam się nad Cassiusem, a on zamyka oczy i wpycha swój łebek w moją dłoń. Ale tylko na chwileczkę... Potem ten koci korowód podskakuje przede mną, koty włażą między sztachetki w płocie i natychmiast spoza nich wyłażą, starają się mnie wprawić w dobry humor, ponieważ doskonale wiedzą, że przywiozłem dla nich smakołyki... Odkładam na ławkę plecak i reklamówkę z jedzeniem, potem biorę klucze i odmykam, podgrzewam mleko i kroję kiełbasę Junior albo siekaną... Po tym, jak prawie wszystkie kocięta wezmą po łbie, to jeszcze większe biorą za pyski te mniejsze, ale czekają pod stołem, przy brzozach wspólnie, podczas gdy Cassius stoi samotnie pod wielką brzozą... Wysypuję im jedzenie na starą blachę do pieczenia, mleka nalewam do rondelków. Jedynie Cassius musi mieć wszystko oddzielnie. Na czerwonym talerzu niosę mu pod brzozy pokrojone żarełko, na głębokim talerzu dostaje zagrzanego mleka... I tak siedzę z nimi przez chwilę na ławeczce, pochylam się nad mlaskającymi języczkami, czasem rozlewam mleko do miseczek i podsuwam je tym kociętom... A potem zasiadam w pokoju, patrzę na niebo, na drzewa i krzewy, słucham stacji Wiedeń, najlepszych orkiestr pod batutą najlepszych dyrygentów, najsławniejszych śpiewaków z całego świata, od czasu do czasu zerkam przez okno na tę moją kocią czeredę... Kiedy jest piękna pogoda, kocięta wygramolą się przed płot i tam leżą pośród liści, używając sjesty na słoneczku, które świeci tam aż d! o popołudnia. Spacerują niezgrabnie po poprzecznych listwach rozpadającego się płotu, włażą na drzewa, ostrzą pazurki o pnie dwóch sosen... Cassius nauczył się właśnie wskakiwać przez okno do mnie do pokoju. Żaden inny kot tego nie potrafi, jedynie on odbija się jak na sprężynach, wyskakuje i chwyta się łapkami parapetu. I dobrze wie o swojej wyjątkowości także pod tym względem. Jak tylko się trochę rozpogodzi, zaczyna się tym rozkoszować, zasiada na parapecie, niczym strażnik domostwa i patrzy na pozostałe koty, które z kolei spoglądają na niego, zeskakuje więc znowu, ale wkrótce rozmyśla się i, zachwycony swoimi umiejętnościami, odbija się od zarośniętego chodnika pod oknami i ląduje na parapecie... Leży tam szczęśliwy, że go wszyscy podziwiają, jako że nikt inny tego nie potrafi. Myślę nawet, że bez kociej publiczności byłby nieszczęśliwy, nie mógłby bez nich żyć, bo nie miałby się przed kim popisywać, najwyżej przede mną, który go za to pochwalam... Cassius jest więc Barbrą Streisand, numerem jeden... Jest, jaki jest... Tylko on nie tłucze po łebkach kociąt, nawet od czasu do czasu da im całusa. Kto chce żyć w środkowej Europie, nie powinien trzeźwieć. Tak, jestem, jaki jestem.
W ostatnim czasie mam problemy z nogami. Zdają mi się być obce, niby drewniane nogi marionetki. Kiedy indziej znowu są na miejscu, grzeją się nawzajem o siebie na wysokości kolan. Często muszę długo leżeć, nie żebym tego chciał, ale po prostu muszę. Ogrzewam kolano na kolanie... I czasem, kiedy odchylę pierzynę, widzę, że w miejscu, gdzie leżało jedno na drugim, są różowe plamy, wielkie jak dłonie... Kiedy indziej mam wrażenie, a nawet słyszę, gdy wszystkie palce u nóg, z trudem, bo z trudem, ale jednak poruszają się, jak w nich skrzypi, jak szumi mi w stawach w palcach u nogi. Tak, właśnie szumi. Są pod kołdrą, a czuję je w mózgu, jak z wysiłkiem się poruszają i przeliczają... Ani jeden nie zostaje opuszczony, to dobrze, jest ich pięć i pięć... Tak straszliwe zabawy miewam nad ranem, kiedy leżę... Gdybym został w domu, to bym tylko leżał i leżał, nie chciałoby mi się wstawać... Dlatego tak chętnie jeżdżę do kotów do Kerska, tylko dlatego, żebym musiał wstać, żebym poczuł te swoje bolesne ruchy, bo ja często usprawiedliwiam się, że mam reumatyzm, äamstrgicht [pisownia oryginalna; gicht - niem. artretyzm - przyp. tłum.] To jest dopiero radość, kiedy kuśtykając wydostanę się z wieżowca i idę przez Sokolniki, kiedy złapię krok, zaiwaniam... Ale tylko do przystanku autobusowego. Tam już muszę usiąść. Kiedy przyjeżdża autobus, znowu zwlekam się, podbiegam na ugiętych kolanach... A kiedy wsiadam do autobusu, muszę się chwycić poręczy, inaczej runąłbym do tyłu... Cierpię na zawroty głowy, mam kaca. Kiedy wysiadam, jest to samo, kiedy kupuję kotom mleko i kiełbasę, czasem mięso, nie mogę wytrzymać siedmioosobowej kolejki... Potem kuśtykam ulicą Na Grobli, obok słupa z elektryczną latarnią wchodzę do przejścia podziemnego w miejscu, gdzie kiedyś były drzwi, którymi wchodziłem do mojego domku Na Grobli numer 24... Więc siadam, potem kupuję gazetę i po schodach, potykając się co chwilę, wchodzę na stanowisko numer 6... Liczę te schody, znowu siadam, czy raczej zwalam się na ławkę i obserwuję podróżnych, kątem oka p! atrzę na zegar: jeszcze nie ma dziesiątej... Wreszcie podjeżdża autobus...
Franz Kafka przez całe niemal życie cierpiał na bezsenność i bóle głowy, dopiero kiedy zaczął pluć krwią, skończyły się problemy ze spaniem... W jednym z listów do Felicji pisze: "...przed czterema tygodniami, w nocy, około godziny 5-tej, dostałem krwotoku z płuca... w obu szczytach płuc mam gruźlicę... wydaje się też, że razem z tą krwią wylała ona ze mnie bóle głowy... 9 września 1917".
Żeby się uspokoić, czytam sobie "Listy do Felicji" Franza Kafki... Też dobrze.
W spadającej kropli wody słyszę wodospad, kiedy dostanę czkawki, jestem przekonany, że mam raka, kiedy boli mnie głowa, płaczę nad sobą, że mam zmiękczenie mózgu, kiedy bolą mnie starcze nogi, już widzę, jak mi próchnieją kości, wczoraj, kiedy się przebudziłem, dziwiłem się, co to też leży obok mnie... A nie było to nic innego, tylko moja zdrętwiała lewa ręka, którą sobie odleżałem. Uniosłem ją jak sztuczną i byłem przestraszony, dopóki nie odzyskałem w niej czucia, i zaraz wyszedłem i złapałem za rower, ręka trzymała kierownicę i tak jechałem w deszczu. Zanim dotarłem do stawu Na Grobli, ręka znowu była moja. Ból czuję począwszy od stawów i nadgarstka, a skończywszy aż na obojczyku, i to od dzieciństwa. Miałem sześć złamań, więc dlaczego te miejsca nie miałyby mnie boleć do dzisiaj, kiedy jest taka pogoda... A że trudno mi się chodzi? A dlaczegóż miałoby tak nie być, szuram nogami, zacinam się mówiąc... No, ale kiedy miałbym zacząć szurać i zacinać się, jeśli nie teraz, gdy osiemdziesiątka na karku... Tyle że ja już od dzieciństwa chętnie się nad sobą użalam i jęczę... Żeby pocieszyć się po tej przygodzie z ręką, która rano leżała obok mnie ścierpnięta, zajrzałem na stronice, na których moje oczy miały odnaleźć ukojenie... "A potem przyszła jedna z tych chorób, które miały mi dowieść, że to nie było pierwsze własne przeżycie. Gorączka ryła we mnie i z samego dna wywlekała doświadczenia, obrazy, fakty, o których nie wiedziałem, leżałem oto przytłoczony sobą i czekałem na chwilę, kiedy otrzymam rozkaz wtłoczenia znowu tego wszystkiego w siebie, porządnie, kolejno... I teraz jąłem krzyczeć wpółotwarty, krzyczeć i krzyczeć". I już wiedziałem, że jestem na stronie sześćdziesiątej ósmej... "Malte. Pamiętniki Malte-Lauridsa Brigge" Rainera Marii Rilkego.
Nawet nie zdążyłem doczytać strony, a lewa ręka znowu mi zdrętwiała, ledwie zdołałem ją uchwycić drugą ręką za nadgarstek, położyłem na kolano i patrzyłem na nią, jak na śmierć w rodzinie... I zrobiłem to, co ostatnio zwykle robię z tą moją bezwładną ręką, wyniosłem ją do garażu, położyłem na kierownicę roweru, wyprowadziłem go na zewnątrz, nacisnąłem na pedały i ostrożnie ruszyłem z miejsca... Dopiero w alejce, na piaszczystej ścieżce, przy stawie Na Grobli, ręka na powrót stała się częścią ciała i pewnie ścisnęła kierownicę, więc szczęśliwy, niemalże do łez, zawróciłem rower i pojechałem do domu. Przejeżdżając przez bramkę, zahaczyłem ramieniem o jej żelazną ramę, zeskoczyłem przed garażem z siodełka, trzymając mocno kierownicę, lewa ręka wprawdzie bolała, ale była moja, może nic wielkiego, ale znów ją miałem.
Wczoraj po południu, kiedy zapadła tak ciemna kurtyna deszczu, że nie mogłem czytać "Kroniki obłędu", musiałem poczekać, aż deszcz i chmurzysko zostaną zastąpione przez cynamonowe obłoki i beżowy kapuśniaczek, jakby pociąg wjeżdżał i zaraz wyjeżdżał z tunelu na trasie Blansko - Brno. Otwarłem drzwi na korytarz do tej mojej mansardy z blaszanym dachem i słuchałem szalejącego deszczu, to znów deszczu słabnącego aż do lekkiego szumu. Nagle przestało padać, chmury odsunęły się, tak jakby otwarła się kopuła w obserwatorium astronomicznym, jakbym stał na Dworcu Głównym, gdzie przez witraż przeszklonego stropu przenika matowe słońce... Na zewnątrz tego mojego kerskiego domku, w koronach świerków i brzóz pojawiło się słońce, rozjaśniło wszystkie konary, gałęzie, liście i korę brzóz do tego stopnia, że znalazłem się w kramiku ze świecidełkami, w bogatym zakładzie jubilerskim. Wszystkie krople deszczu spływające po pochyłych gałązkach świeciły niczym brylanty, byłem najbogatszym jubilerem na świecie, joaillierem. Tylu brylantów naraz, i to ruchomych, jeszcze nigdy nie widziałem, była to "Księga tysiąca i jednej diamentowej nocy"... Przy tym wszystkie kałuże lśniły i odbijały wycinek świata na niebiesko, świeciło w nich słońce, były drogocennymi horyzontalnymi lustrami weneckimi... Tylko że po chwili znowu nadciągnęła ze wschodu chmura, w moim pokoiku, w moim jubilerskim sklepie pociemniało, zniknęła wystawa drogich kamieni i brylantów i znów słychać było huczący, ciemny deszcz, znów sklepienie astronomicznego obserwatorium zasuwało się i oglądanie nocnych, błyszczących gwiazd trzeba było odłożyć na czas z bardziej przychylną pogodą... I dopiero potem ruszyłem w kierunku przystanku Przy Ławeczce, gdzie autobus zatrzymuje się na żądanie. Odprowadzały mnie dwa przemoczone kocury, które żaliły się, że nie jest już tak, jak było przed chwilą, bo wszystkie moje koty i wszystkie koty na świecie kochają ciepło i słońce, że pojawiło się ono tylko na moment, ukazało się jedynie i dało nadzieję, że jeszcze doczekamy się babi! ego lata, indiańskiego lata, chińskiego trzynastego miesiąca pełnego słońca, jak o tym pisze w "Sklepach cynamonowych" Bruno Schulz...
Deszczowe krople spływające w słońcu po gałęziach, jak światła metropolii w nocy, jak Disneyland, jak rozświecona karuzela i strzelnice wieczorem praskim wesołym miasteczku, jak wejście na arenę cyrkową przed galowymi występami, jak widok z mojego okna wczoraj po południu, kiedy chmura zniknęła i ustał deszcz, i na chwilę wyszło słońce...
Ta moja pęknięta czaszka w pięćdziesiątym pierwszym czy drugim roku jest wekslem wypisanym na mój czas spędzony w hucie Poldi w Kladnie, wekslem płatnym w tym roku... Odłamki rozsypały się delikatnie po tylnej części mózgu i tak mi się ten niedopałek ciągle w głowie żarzy, tli, począwszy od roku, w którym trzasnęła mi czaszka... Ale wytrzymałem z tym do dzisiaj, a świadomość, że jestem troszeczkę stuknięty, nie stwarza mi żadnych problemów. Tak, jak u Baudelaire'a: "Kiedy przechodziłem przez chodnik, zobaczyłem, jak pod kątem spada mi z głowy moja aureola i ląduje w błocie... i poczułem, jak musnęło mnie skrzydło zidiocenia...". Pamiętam, kiedy w hucie Poldi rozsypała się dźwignica, widziałem, jak pod kątem spada z niej bęben obrotowy, tak, jakby właśnie Ludva Danek wykonywał ten swój rekordowy rzut dyskiem... I ta tarcza rąbnęła mnie w głowę i upadłem obok pieca martenowskiego niczym setnik Szaweł, którego dosięgła błyskawica, zalany krwią straciłem przytomność, to znaczy byłem przy zmysłach, ale nic nie widziałem, krew płynęła mi strumieniem po brwiach... Pół roku później wróciłem z uzdrowiska Wraż do domu i zauważyłem, że dopiero teraz, po tym pęknięciu czaszki, zaczyna mi się dobrze pisać... Musnęło mnie skrzydło zidiocenia i zacząłem z tego korzystać, czasem nawet nadużywać... Ponieważ w pierwszych moich wierszach napisałem: Bez szczeliny w mózgu nie mogę żyć, bracia, l'art pour l'art... Nie da się mnie odwszyć z wolności... Właśnie tak, Barbro Streisand, tacy byliśmy... I chyba jeszcze tacy jesteśmy, tacy będziemy...
Raczej wywróciłbym wózek z dzieckiem, aniżeli pełny kufel świeżego piwa. To oczywiście nieprawda, bo ja wszystkiemu, co mówię, natychmiast zaprzeczam.
Tacy byliśmy, Barbro Streisand... "Nie ma takiego stanu - z wyjątkiem stanu solidnego opilstwa - w którym nie potrafiłbym, przy odpowiednim nakładzie energii, nieraz bardzo znacznym, zmienić swojego nastroju przynajmniej trochę w boski - a pijany albo co najmniej podpity jestem stale i w ogóle w dużym stopniu intelektualnie rozbity i chory. Gdybym był zdrowy, jak choćby pierwszy lepszy pies, to bym dopiero pokazał! Tak, jest to klątwa zdrowia na tej ziemi, że jest niskie, i wzniosłości, że jest chora...". Klima Ladislav.
Kiedy kroczyłem pośród ulewy, między tymi kreseczkami deszczu w kierunku przystanku Przy Ławeczce, tak jakby w starym czarno-białym filmie, dwa kocurki, te, które tak chętnie siadają na szafce w przedpokoju, spojrzały na mnie przestraszonymi oczami, że znowu jadę, że znowu je tutaj zostawiam, czytałem z ich oczu, jak byłyby zadowolone, gdybym z nimi został, ale ja kroczyłem przez kałuże, tworzyły się na nich okręgi, powstawały bąbelki, wiał zimny wiatr i strącał suche liście z akacji i osik, a kocurki biegły za mną, brodząc w kałużach i płacząc, wyrzucały mi głośno, że odjeżdżam w siną dal... Sześć kociąt zwiniętych w kłębek pod schodami na werandę było tak nieszczęśliwych, że już nawet nie chciały kiełbasy ani mleka, zbite w gromadkę chuchały sobie tylko w łapki, pod karczki, żeby nie uciekło ani trochę ciepła... Babie lato już minęło, słyszałem, jak o blaszany daszek wiaty tłucze deszcz, jakby rozlegały się uderzenia w bęben... Dwa kocurki stały ze mną, woda z nich kapała, wyrzucały mi żałośnie, że odjeżdżam... A kiedy podjechał autobus, stały jak nieboraki przy ławeczce, wsiadłem, koła autobusu rozpryskiwały wodę na wszystkie strony, moi dwaj czarni chłopcy siedzieli pod ławeczką, a ja oddalałem się w kierunku Pragi... Koniec końców ja też jestem zgubiony, tak samo, jak te moje koty, jak ci dwaj czarni, przemoknięci od deszczu i zdrętwiali chłopcy...
Kiedy jest piękna pogoda, kiedy pada, ja mam już wszystko skasowane, moim rytuałem, od czasu, jak mi zmarła żona, są: rano samobójstwo, przed południem jedno piwo, potem w sumie cztery... i tak aż do wieczora... Bogaty dzień: rano samobójstwo... i taedium vitae... Bo w środkowej Europie lepiej nie trzeźwieć, tylko niecierpliwie czekać, kiedy nastąpi kaniec filma...
Żeby się pozbyć posępnych myśli, wziąłem ze sobą do Kerska "Enzyklopedie der Toten" Danilo Kiäa. Też dobrze. Nic mi nie wychodzi w tym roku, wszystko się sprzeniewierza przeciwko mnie. Co robić? Danilo Kiä skończył nieszczęśliwie jako młody człowiek, ja w przyszłym roku będę miał osiemdziesiąt lat. Wytrzymam do tego czasu? Che, che!?
"Czy człowiek jest już nie roztargniony, ale duchowo rozbity, że wychodząc z gospody wpycha sobie do kieszeni, zamiast pudełeczka na tabakę, opróżnioną półlitrówkę? Przecież równie dobrze mógłby wymierzyć w kogoś kolbę i pociągnąć za spust, i w ten sposób posłać kulkę samemu sobie, wszystko u takiego jest możliwe...". Klima Ladislav.
Ciężarówka rozwożąca odzież z pralni.
"C'est ce que Michelet avit compris: L'Histoire c'est en fin de compte l'histoire de lieu fantasmagique par excellente...
La resurrection lyrique des corps passes...
La science peut naitre du fantasm".
W środkowej Europie lepiej nie trzeźwieć. Jest wtorek 30 sierpnia, deszcz przestał padać, wyszło słońce, przemoczone koty rzuciły się na pokrojoną kiełbasę. Nocą lękam się księżyca w pełni, który będzie wisiał nad Pragą, a nad ranem patrzył na mnie i męczył mnie przez okno. Kiedy się budzę, mam odwagę nie zaciągać zasłon, tylko patrzeć mu prosto w oczy. Może wyssie tę moją melancholię. Wystarczy się nie bać.
"Dotknęło mnie to nagle, nieomal z dnia na dzień: nie mogłem już więcej pić. Było to tak, jak gdyby moje ciało zbuntowało się i, wraz z umysłem, uknuło spisek, abym odrzucił ten codzienny regulator nastrojów, na który czekało i - kto wie - może nawet go potrzebowało. Wiele osób uzależnionych od alkoholu znajdowało się w podobnym położeniu wraz z upływem lat. Podejrzewam, iż kryzys był przynajmniej częściowo metaboliczny - zbuntowana wątroba mówiąca ČJuż nie chcę więcejÇ - ale tak czy inaczej, odkryłem, że alkohol w minimalnych ilościach, nawet łyk wina, przyprawiał mnie o mdłości, rozpaczliwe i nieprzyjemne zawroty głowy, a ostatecznie o wstręt. Mój przyjaciel i pocieszyciel nie porzucił mnie stopniowo i niechętnie, tak jak zrobiłby to prawdziwy przyjaciel, ale znienacka. Zostałem więc na lodzie, nie potrafiąc nad sobą zapanować... dlatego też wiążę pojawienie się mego nastroju depresyjnego z momentem odrzucenia alkoholu" - William Styron w książce "Dotyk ciemności".
Kiedy jest pełnia i przez całą noc oraz rano pada deszcz, kiedy nadciąga halny i czas neurastenii oraz migren, kiedy wyjeżdżam z dworca autobusowego na Libni, na Grobli Wieczności, mój mózg mi się blokuje, sprzeciwia się i odmawia posłuszeństwa, nie mogę rozpoznać nie tylko ulic, nie tylko wszystkich nowych sklepów i hoteli, nie tylko nowych, ale i starych reklam, którymi jest przystrojona droga do Kerska, rozpoznać nie potrafię też nazw wsi i miasteczek, które mijamy, wtedy wiem, co znaczy zdanie "Repetitio est mater debilitatis..." Zrozumiałem, dlaczego ten poranny zamęt, nieporządek, gmatwanina tego wszystkiego, co każdego dnia przyjmuję do swej głowy przez oczy i mózg, że to poranne delirium, te dadaistyczne pasma paranoi są doskonałą obroną przed tym, żebym nie zwariował całkowicie, żeby mój mózg nie skasował sam siebie, żeby z kory mózgowej nie zrobiła się tabula rasa. Księżyc w pełni nad ranem świecił mi prosto w twarz, dobrze go czułem pod zamkniętymi powiekami, ale nie miałem siły, żeby zaciągnąć ciężką, zieloną zasłonę... A więc mój mózg rozwiązał niczym Ajolos wszystkie sakwy z wiatrem, z wichurami i strzępy wszystkich nagromadzonych obrazów, nawet te moje prenatalne obrazki, wszystko to zaczęło mi wirować w głowie niczym szmaty i papiery w składzie surowców wtórnych, w którym przeciąg i wicher wszystko złośliwie porozrzucał i wprowadził semantyczny zamęt...
"Hałastra psychologów, a nade wszystko psychiatrów nazwie przypadek mój z przyrodoznawczego punktu widzenia zwykłą niską chorobą... Ale nawet ja sam przez długi czas dla Absolutnie władającej woli używałem prawie wyłącznie określenia Čmoja chorobaÇ. To, że uznałem ją za Najwyższą cnotę i zdrowie, że powiedziałem sobie bezwarunkowe ČtakÇ, jest jednym z największych dokonań mojego życia... Nikt nie ma najmniejszego pojęcia, jak na nią umierałem i jak ją pokonałem... Tutaj pojawia się dopiero pierwsza prawdziwa Samotność! Ale egodeista nigdy, nawet w najmniejszym stopniu, na nią nie cierpiał, jak na przykład Nietzsche podczas stanów osamotnienia... Kultura jest czymś, co mnie w ogóle nie dotyczy...". Na razie tyle z Klimy Ladislava.
Przełożył Jakub Pacześniak
|