Pontifex Maximus
Piotr Wojciechowski, www.rzeczpospolita.pl, 3/31/2006
JEGO PONTYFIKAT był mostem nadziei ponad przemijaniem. Przeszliśmy przez ten most z totalitaryzmu w teraźniejszość
Na stolicy Piotra był zawsze polskim inteligentem. To znaczy - romantycznie przygotowany do doświadczania tragizmu życia. To znaczy - związany z tradycją kultury narodowej i europejskiej. Wykształcony, ale swoją misją stale przekraczający przestrzeń swojej wiedzy. A przede wszystkim świadomy tego, że argumenty zostają przyjęte wtedy, gdy fruną na skrzydłach emocji, a emocje wolno uruchamiać temu, który ma w sobie porządek argumentów.
Pędziliśmy. O świcie zostawiliśmy za sobą nasz namiot wśród innych pod piniami Happy Camping. Do Rzymu było stąd ponad czterdzieści kilometrów, a z Rzymu jeszcze pewnie drugie tyle do Castel Gandolfo. Mieliśmy bilety-przepustki z polskiego ośrodka Corda Cordi na ten właśnie dzień.
Ledwie zjechaliśmy z parkingu, w naszym małym fiacie koloru sałaty zapaliło się światełko rezerwy benzyny. Nie przejęło to nas wcale, bo postanowiłem nie przebijać się przez Wieczne Miasto z północy na południe, ale wybrać nieco dłuższą drogę przez obwodnicę, gdzie co krok musi być stacja benzynowa - myślałem sobie. Zaś tam! Nie było. Nie było i dalej nie było. Poczułem się okropnie, bo ten cały miesiąc we Włoszech miał być jazdą do papieża.
Ta nasza młodość, co z czasu kpi
Było lato roku 1986, samochód miał już dziesięć lat, sypał się, nie mogliśmy dłużej odkładać podróży. Nasza Gabrysia była już dosyć duża, aby rozumieć coś z obcego kraju, urody zabytków, aby przeżyć spotkanie z Janem Pawłem II.
Pożyczyliśmy namiot od księdza Andrzeja Bosowskiego, odnowiliśmy przynależność do międzynarodowej organizacji wzajemnej gościnności, pojechaliśmy. Maluch się jakoś toczył. Sypialiśmy albo na tanich parkingach, albo w domach przyjaciół z "Servasu".
Wenecja, Padwa, San Giminiano, Mediolan, Florencja były już za nami, muzea, freski, zabytki, mozaiki - a także ulice, sklepy, rozmowy z naszymi gospodarzami, przeważnie niezamożnymi. Byli wśród nich komuniści, harcerze, agnostycy, katolicy. Dzięki nim język włoski stawał się coraz bardziej zrozumiały, Włochy coraz bliższe.
Teraz wszystko mogło stracić sens, udana wyprawa-pielgrzymka mogła się skończyć wstydem i zawodem. Woziłem ze sobą pięciolitrową bańkę - ale teraz była pusta. To moja wina, to moja wina, że poprzedniego dnia nie wybrałem się do stacji benzynowej - upał wymęczył nas wszystkich. Teraz był jeszcze świeży niedzielny ranek, obwodnica pusta, prawie bez aut. Samochodzik jeszcze ciągnął. Wyobraziłem sobie, że zaraz za zjazdem z obwodnicy zaczną się stacje, bałem się nie przegapić właściwego skrętu w Via Appia, dlatego pewnie skręciłem o jeden węzeł drogowy za wcześnie. Tu nie było stacji benzynowych, była za to fatalna nawierzchnia, asfalt leżał tylko miejscami, wyłaziły spod niego jakieś starożytne płyty kamienne kładzione pewnie przez legiony Cezara czy Oktawiana. Cień cyprysów stawał się coraz krótszy, pustka zupełna, wokół ogrodzenia z cierni i żywopłotów, spoza nich wystawały rozwaliska antyczne zadziwiające ogromem. Niebo jak farbka zapowiadało kolejny dzień kanikuły.
Jak długo może jechać mały fiat na rezerwie paliwa? Nikt z nas trojga nie modlił się głośno. Wiedziałem, że jeśli zawrócę na Gran Raccorso, to z pewnością nie zdążymy. Uprzedzano nas - brama Castel Gandolfo zamyka się o równej godzinie, żadnych kołatań. Trzeba nam więc dojechać do jakiejś drogi poprzecznej, skręcić w lewo, dotrzeć do właściwej szosy - tam przy papieskim szlaku musi być benzyna. Po dziesięciu czy piętnastu kilometrach... jest! Wąski asfalt, bez drogowskazu żadnego, ale w lewo. Może skręt do prywatnej rezydencji? Ryzyk-fizyk, walimy w lewo i wychodzimy na swoje. Odetchnęliśmy. Przedwcześnie. Jest szosa, są stacje, ale jedna za drugą z napisem "Chiuso" - zamknięte.
Dlaczego ten fiacik jeszcze jedzie? Jest późno, nie mogę jechać powoli i oszczędnie, noga na gazie ciężka. Wreszcie jest stacja z napisem "Aperto". Uratowani! Niezupełnie, na stacji nikogo. Samoobsługa, instrukcja nalewania tylko po włosku. Nic to, po trzech tygodniach w słodkiej Italii nie zatrzyma nas byle instrukcja. Czytam, rozumiem, działam krok za krokiem, nic. Nie leci. Nie wydaje. Jeszcze raz, dwa, trzy, krok za krokiem. Co tu jest drobnym druczkiem? - że banknoty tylko nowej edycji. Mamy stare w jednym i drugim portfelu. Klęska? Sprawdźmy jeszcze torebkę córeczki, ma swoje kieszonkowe w lirach.
Świętość w dotyku
Nie dziwię się cudom. Brama papieskiego pałacu zamknęła się zaraz za naszymi plecami. Istnienie całe jest wielkim cudem, więc drobniejsze cudy muszą się zdarzać. Czuliśmy się przyniesieni przez aniołów. I zaraz wielki smutek. Papież bez uśmiechu, przytłoczony wiadomościami z Meksyku, trzęsienie ziemi, tysiące ofiar śmiertelnych. Wszyscy zawiedzeni, Włosi, Hiszpanie, Polacy. Przyjechali zagrzać serca w uśmiechu papieża, a tu trzeba razem z nim modlić się za ofiary dalekiej katastrofy. Jakby nam coś odebrano. Człowiek jest taki głupi - wszystko ma być, jak sobie pomyślał.
Przypomina się zwrot z kazania księdza Józefa Tischnera, z jego świętokrzyskich rekolekcji: "Musimy wybaczyć Bogu swoje życie". A Bogu najtrudniej wybaczać. I przypomina się jeszcze to, co uciekający do Emaus rzucili Towarzyszowi Podróży: "A myśmy się spodziewali...".
Durny byłem, to się spodziewałem. Wziąłem ze sobą parę numerów "Przeglądu Katolickiego" - to było ważne warszawskie pismo tamtego czasu, ja byłem kierownikiem działu kulturalnego. Świetni ludzie byli w redakcji, świetnie współpracowali, byliśmy wysepką wolności nad ciemnościami stanu Jaruzelskiego. Drugi obieg nie dochodził do wszystkich, my, chociaż cenzurowani podwójnie, bywaliśmy w kioskach, w kościołach. Młodszy braciszek "Tygodnika Powszechnego", no to co, że młodszy, za to warszawski. W PRL jakoś się migałem, to była moja pierwsza etatowa praca w życiu i to od razu kierownik działu kulturalnego. Wyobrażałem więc sobie bógwico, że jak na podworcu Castel Gandolfo zamacham dumnie naszą gazetką, papież mnie wezwie do siebie, ja moje śliczne dziewuchy - żonę i córkę - za sobą pociągnę i dostaniemy uśmiech ekstra, uśmiech osobny, a może nawet dobre słowo.
Papież był smutny, skupiony, myślami z cierpiącym Meksykiem. Z pewnością chciał, abyśmy wszyscy w modlitwie za poszkodowanych i poległych poczuli się Kościołem powszechnym, wspólnotą. Ilu z obecnych dorosło do takiego myślenia? Ja nie. Nie wymachiwałem wprawdzie "Przeglądem", nie wygłupiłem się tak. Trzymałem jednak gazetkę na widoku, "przy orderach", żeby chociaż polskie grupy zadziwić, kto ja taki. Gdy papież zaszedł do Ludu Bożego, aby odprawić obrzęd wspólnych fotografii, naszą trójkę włączono do grupy wrocławskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Nikt nie zauważył mojej gazety, no i nie dziwota, patrzyli tylko na papieża. Moja córa zapamiętała z tego momentu głębokie dziecięce zdziwienie, że wszystkie panie, które wyglądały zupełnie normalnie, nagle wariują, cisną się. Dotknąć papieża, muszą dotknąć Ojca Świętego.
Okropne, prymitywne - dotknąć. Dotknąć. Przemądre i głębokie - dotknąć. "Wyciągnij rękę swoją i włóż w bok Mój...". Dotknąć świętości. Świętość ma być taka, aby ją móc dotknąć. Duchowość materialna. Chleb i wino. Talizman wspólnej fotografii.
Epoka
Bóg mi pozwolił poznać wielu świętych, kilku jestem pewny, kilkunastu się domyślam. Jeden tylko, z nich, dalszy znajomy, Karol Wojtyła, przyniósł mi doznanie epoki, myśl - temu człowiekowi dane zostało wyznaczyć epokę swoim życiem. Kiedy zasiadł na papieskim tronie, Polska była rosyjskim dominium rządzonym metodami komunizmu realnego, świat był podzielony na dwa bloki szachujące się wzajem zagładą atomową. Kiedy rok temu odchodził, Polska była wolnym krajem włączonym w struktury obronne, ekonomiczne i polityczne Zachodu, a obraz świata skomplikował się niepomiernie - dominacja Ameryki, dominacja ponadnarodowych struktur ekonomicznych i finansowych, koncentracja mediów powodują silne, rozległe próby przeciwstawienia się, a przemoc jest ciągle używana, chociaż objawiła już swoją nieskuteczność.
Kiedy Jan Paweł II zasiadał na papieskim tronie, przekroczyłem już czterdziestkę, mimo studiów umiałem niewiele i nie bardzo wiedziałem, co będę w robić w życiu. Wiara moja była marna. Próbowałem różnych działań w okolicach dziennikarstwa, literatury, filmu, angażowałem się w rozmaite ruchy katolickie. Miałem już wspaniałą rodzinę, której obecność nakazywała mi poważnie myśleć o przyszłości.
Teraz, kiedy epoka Jana Pawła II jeszcze trwa, ale już bez jego fizycznej obecności, widzę, że w świecie dużo więcej się zmieniło niż w moim życiu. Umiem więcej, ale moja wiara nadal jest niewielka. Dzięki Bogu moja wspaniała rodzina jest ze mną. Dla zarobku nadal chwytam się rozmaitych prac i działań w dziedzinach literatury, filmu i dziennikarstwa, nadal staram się być aktywny w katolickim laikacie. Zmieniło się to, że zostałem nauczycielem akademickim i polubiłem pracę z młodzieżą - niezdarnie dążąc do tego, aby młodzi uczyli się ode mnie więcej niż ja od nich. Odeszła do nieba najpierw moja ciocia Marysia, potem mama, obydwie były dla mnie i moich braci wspaniałymi matkami. Odeszło wielu przyjaciół z gór, ale góry stoją. Zabili księdza Jerzego Popiełuszkę, umarł ksiądz Janusz Pasierb, umarł ksiądz Józef Tischner, a ja już nie jestem młodym człowiekiem.
Mój przyjaciel z Chochołowskiej
Podczas kilku spotkań z Janem Pawłem II - a najbliższe było to opisane powyżej - nie poczułem, że jest mi ojcem. Wojenne losy sprawiły, że wychowaliśmy się bez ojca, nie było we mnie takich drzwi, przez które mógłby przyjść jakiś ojciec. Pewnie dlatego i ze mnie ojciec nie najlepszy.
Wychowano mnie do przyjaźni i Jan Paweł II jest jednym z moich najważniejszych przyjaciół. W rodzinnym moim domu przywiązywano wielką wagę do przyjaźni. Przyjaciele i książki to była część samej rodziny. Przyjaźnie wojenne, żołnierskie, moich wujów, przyjaźnie harcerskie, tatrzańskie, intelektualne i artystyczne mojej matki, to była ta mała, ale potężna mitologia, z którą wyszedłem z domu - aby na czas studiów zamieszkać w domach przyjaciół moich rodziców. (Z ciocią Marysią osobna sprawa, ona była strażniczką wiecznego ognia dalszej i najdalszej rodziny.)
Kiedy mama dzwoniła do mnie - siedemnastoletniego studenta - z Lublina do Wrocławia, nie pytała czym zdrowy, czy się przykładam do nauk. Pytała, czy mam przyjaciół. Przyjaźń sprawdziła się w życiu, dzięki takim czy innym interwencjom przyjaciół w moje losy stawało się prawie wszystko - wybory dróg życiowych, literatura, film, rodzina, dorastanie duchowe, praca na uczelni. Tak się więc złożyło, że papież przyszedł do mnie drzwiami otwartymi dla przyjaciół, a ja, gdzieś obok wielkiej misji duchowej Jana Pawła II, mogłem zawsze przeżywać swoje z nim "powinowactwa z wyboru" - w przestrzeni gór, narciarskich i wodniackich wędrówek, literackiej pracy nad słowem i gorejącymi w nim treściami.
Nie, nie bywałem z nim na szlaku, nie złożyło się. Ale ciągle trafiało się na ludzi - wspólnych znajomych, na miejsca - wystarczyło wyjść na Polanę Rusinową i popatrzyć ku Dolinie Białej Wody albo zejść do kościółka Matki Boskiej Jaworzyńskiej i usiąść na ławce przy wejściu do dominikańskiej kuchni. On tam był i jest. Kiedy czytałem pierwszą część "Tryptyku rzymskiego", rozpoznałem, gdzie to "zatoka lasu zstępuje w rytmie górskich potoków". Tak, to polana, na której łączą się strugi płynące z Chochołowskiej i Jarząbczej. Potem przez ekran TV potwierdziła mi to relacja arcybiskupa Macharskiego z pobytu papieża w dolinie w 1983 roku. Tam - jak opowiedział arcybiskup Krakowa - Jan Paweł II odszedł od grupy, pochylił się nad potokiem, umoczył dłoń, przeżegnał się świętą wodą z Tatr. Gest franciszkański, chwalący Boga przez Siostrę Wodę - tak to zobaczył ksiądz Macharski. Pamięć tego gestu nosił w sobie autor tryptyku dwadzieścia lat, zanim pomodlił się wierszem:
Czy rok temu, kiedy umierał, nie czekała go u Boga ta właśnie Siostra Woda z tatrzańskiego potoku, ochłoda po trudzie agonii? Wielki przyjaciel. W przyjaźni nie trzeba prawować się o równość, kto lepiej zna teren - idzie pierwszy. Przyjaźń nie boi się ani krytyki, ani rozstania. Nic nie uruchamia tak wielkiego współczucia jak przyjaźń. Współczułem papieżowi tam, po meksykańskiej katastrofie, gdym go spotkał w Castel Gandolfo, ale współczułem mu przez cały jego pontyfikat. Tu chodzi o więcej niż o rany zamachu, cierpienia wielu chorób, potem drogę krzyżową niemoty i agonii.
Wiedziałem, że gdy jest silny i rześki, gdy żartuje, też zasługuje na współczucie, bo przeżywa dramat swojej wielkości. On nie chciał sobą zasłaniać Chrystusa, chciał go odsłaniać, pokazywać. Chciał być przezroczysty, ale ludzie mniej cisnęli się do Chrystusa niż do papieża, potrzebowali go dotknąć, sfotografować się z nim, coś mu powiedzieć. Papieskich uśmiechów pożądali bardziej niż sakramentów. I on - aktor, pisarz, mąż stanu, głowa widzialna Kościoła - nie mógł być tak przezroczysty, jak chciał, musiał być widzialny, musiał być dotykalny, musiał mówić własnymi słowami, wysłuchiwać, błogosławić, pisać książki i encykliki. Wszystko z poczuciem, że jest kochany, ale ta miłość niełatwo zamienia się w miłość Chrystusa. Więc był, trwał. Aby mogli wyciągnąć rękę i dotknąć. Ostatecznie - dotknąć rany cierpienia i odejścia.
Teatr największy
Na stolicy Piotra był zawsze polskim inteligentem. To znaczy - romantycznie przygotowany do doświadczania tragizmu życia. To znaczy - związany z tradycją kultury narodowej i europejskiej. Wykształcony, ale swoją misją stale przekraczający przestrzeń swojej wiedzy. A przede wszystkim - świadomy tej mocy, jaką mają mity, symbole, metafory, świadomy tego, że argumenty zostają przyjęte wtedy, gdy fruną na skrzydłach emocji, a emocje wolno uruchamiać temu, który ma w sobie porządek argumentów. To jako inteligent miał on moc przyswajania sobie symboli, budowania symboli, destylowania tradycji i posługiwania się nią. Te wszystkie pióropusze i kapelusze, które wkładał na głowę, te królewskie zawijanie się purpurowymi płaszczami, to było świadome, to był teatr, ale teatr największy i święty, taki, o jakim marzyli Słowacki i Wyspiański. Nachodzi mnie teraz myśl nieostrożna - czy jego modlitwy, skupienia, pochylenia, zmilczenia nie były teatrem? W końcu teatr to nie małpiarstwo, to taka sztuczność, taka poza, takie udawanie, które przedziera się ku prawdzie inną drogą niedostępnej, innych prowadzi ku prawdzie najtrudniejszej. Z Teatru Rapsodycznego wiedział Karol Wojtyła, że są słowa, które można wypowiedzieć tylko ciałem, milczącym gestem.
Przyjmowałem to wszystko z zakłopotaniem, bo wiedziałem, że robi to dla mnie, dla takich jak ja. Mnie i podobnym próbuje pokazać drogę do Chrystusa i chciałby mnie widzieć pędzącego po tej drodze. A ja - w najlepszym wypadku - dreptałem.
Jednocześnie jednak jak nie być wdzięczny przyjacielowi, który publicznie potwierdzał, że czas polskiego inteligenta się nie skończył, że krzyczą o tym końcu ci, którym się nie chce próbować dorosnąć do standardów umysłowych, etycznych, do zadań. Od prawie czterdziestu lat jestem pisarzem. Nie czuję się zawodowcem, bo z pisarstwa nie umiem się utrzymać, ale zarazem czuję solidarność z innymi ludźmi pióra, że społecznością artystów. Jan Paweł II był jednym z nas, chciał - będąc papieżem, biskupem Rzymu - być zarazem polskim poetą i pisarzem.
Wielokrotnie myślałem o tym, pisałem też - po jego liście do artystów, po opublikowaniu "Tryptyku rzymskiego". Myślałem o pokręconych, pełnych zahamowań relacjach między polskimi twórcami a tym księdzem poetą, który wszedł w sandały Świętego Piotra.
Różnie to bywało w papieskim ćwierćwieczu, ale gdybym napisał, że my, polscy twórcy, polscy artyści, czuliśmy w stosunku do papieża miłość i solidarność, to zaraz musiałbym dodać, że wielkość tej miłości i siła tej solidarności wahały się od zera do plus nieskończoności, a w sporadycznych wypadkach przyjmowały wartości ujemne. My, artyści, mamy swoje zbójectwa. Kochamy, czasem nawet chcemy współdziałać, uczestniczyć w ewangelizacji, ale jakże często chcielibyśmy też przy okazji przymnożyć sobie chwały, zarobić, ile się da.
Nawet gdy - wyjątkowo raczej - jesteśmy solidarni i miłujący, pozostajemy grzesznymi ludźmi, do tego artystami, więc nasze serca są podzielone. Trudno nam było być w pełni solidarnym z papieżem, jeśli jest się zarazem solidarnym z warstwą inteligencką, jakże często ateistyczną, agnostyczną, raz szyderczą, raz snobistyczną. Jakże tu było trwać przy papieżu, gdy się tak uważało, aby być we właściwym miejscu linii napiętej między Michnikiem a Rydzykiem? Papież pociągał i zobowiązywał, ale kusiły też wielu z nas salony władzy, miraże sławy, pałace show-biznesu, spotkania na rybach, na kortach, przy barku i w saunie?
Jak tu być solidarnym z rodakiem w Watykanie, jeśli czuje się zarazem przynależność do artystycznych i intelektualnych salonów Europy, do ich tradycyjnej lewicowości, libertynizmu, tolerancyjności, sceptycyzmu, ich wiary w Marksa i postęp, Sartra i nicość, Derridę i "wszystko ujdzie"?
Jeśli się do tego wiedziało, że osąd tych europejskich salonów w kraju liczy się poszóstnie, a te salony nie nazbyt ceniły głos z Watykanu i do dziś niezbyt cenią wiarę papieża. Tyle jest nowych wyznań, mniej kłopotliwych, lepiej widzianych w salonach niż wiara w Jezusa - religia zysku, religia antyamerykanizmu albo antyglobalizmu, feminizm, fanatyzm tolerancji, wiara we Freuda lub Junga, strukturalizm czy postmodernizm.
Trudny pielgrzym
Zawdzięczaliśmy papieżowi wolność, czuliśmy jak on nas ceni i potrzebuje, był więc powód, by kochać i wspomagać. Widzę jednak, jak bardzo wielu z nas nie mogło i dalej nie może przyjąć jego nauki. Wybierają wniosły, gorzki pesymizm, neurotyczną słodycz samotności, żal do Boga, że milczał, gdy... Tak jakby naprawdę milczał, na zły czas wycofał do nieba Biblię i Kościół. Jak tu jednak miał przyjmować jego naukę nasz świat bohemy, gdzie niemało rozwodów, kochanek, dezorientacji seksualnych, alkoholowych uzależnień, skrzywdzonych i zdemoralizowanych dzieci, pychy szalonej, uwikłania w zawiści i kliki? Jak mieli przyjąć od niego Chrystusa, który uprzedzał "twarda jest moja mowa"?
Z tą mową nie zgadzają się ani zakochania w oświeceniowym racjonalizmie, tak powszechne w inteligenckim środowisku, ani zagubienia w rozwichrzonym irracjonalizmie, tak wygodne dla wielu twórców. On wzywał, aby "płynąć na głębię" - a dorastanie do metafizyki kosztuje i boli. Piękno i mądrość zawarte w przekazanym przez papieża orędziu Jezusa to dla każdego był i jest życiowy problem. Dla artysty, dla twórcy, problem wielekroć większy, bo oprócz konfrontacji prawa Królestwa z życiem, każdy z nas musiałby zgodzić się także z tym, że światy jego własnej twórczości, literackich, plastycznych, muzycznych wizji nie są poza Bożym prawem. A to znaczy - wszędzie w twórczości poczuć ciężar przykazania miłości i moc odkupienia jako coś, co może ograniczyć wolność twórczą. Czy więc dziwne, że w swoim zagubieniu miłujemy pamięć papieża, a zarazem boimy się jego nauki, bo jest wiecznym problemem do rozwiązania?
Większość twórców ma mniej lub bardziej świadomą potrzebę przewodzenia duszom, rządzenia umysłami i sercami czytelników, widzów, słuchaczy, odbiorców. Artysta ma przeświadczenie lub podejrzenie, że razem z talentem otrzymał od Ducha Świętego namaszczenie, wizję, prawo rządzenia. Wrażliwość z nadwrażliwością, kompleks niedocenienia, narcyzm i pycha podszyte niedojrzałością - to wszystko towarzyszy darom tworzenia piękna, zachwycania i uwodzenia dziełami. Wieczna więc pokusa do tego, aby samemu tworzyć kościół swojej sztuki, samemu być w nim jak największym papieżem. Tamten prawdziwy, pielgrzym z Watykanu, był problemem i pamięć o nim zostanie jako trudne pytanie.
Ostatnio byłem już pewien, że Jan Paweł II widział te problemy artystów od swojej strony, od swojej strony próbował je rozwiązać. Wyczuwało się to w jego "Liście do artystów". Błysnęło to jasno poprzez sam fakt powstania i treść najgłębszą "Tryptyku rzymskiego". Papież wiedział, że ze swoją wiernością, ze swoim stylem bycia stanowił problem. Nie chciał jednak wycofać się z niczego, ani mu w głowie były ustępstwa. Chciał rozwiązać problem, idąc naprzód, płynąc na głębię.
Idąc pod prąd, on chciał z problemu stać się partnerem. A to znaczy - chciał, abyśmy zobaczyli wspólne dzieło w krainie ducha, abyśmy zobaczyli, jak on nas uzupełniał i jak my, zostając wśród żywych, możemy teraz uzupełniać jego twórczą posługę, posługę myśli. W uniwersum symbolicznych języków - on, poeta, dramaturg, reżyser wielkich liturgicznych spotkań i dyplomatycznych happeningów był partnerem artystów w dziele formowania świata języków symbolicznych późnej nowoczesności. Jego teatr Króla Ducha konfliktowo wkraczał w przestrzeń organizowanego przez Tyranię Towaru globalnego społeczeństwa spektaklu, tak jak wszędzie w obszarach totalitaryzmu - pamiętamy Kubę - wyrąbywał dla swojego teatru miejsce w lokalnym teatrze strachu, kłamstwa i pozy.
Czego chciał od nas
I na koniec, który końcem nie jest, przeżyliśmy z nim rok temu umieranie. I aby dotknąć go jeszcze raz, przyklękaliśmy, zapalając światełka, świece, całe morze lampek, odbicie ziemskie światłości wiekuistej.
Co to znaczy, gdy sobie mówię, że moje życie przypadło na czas epoki Jana Pawła Wielkiego? Dalszy znajomy, wielki przyjaciel, brat artysta stał się częścią mojej tożsamości. Scena mojego życia oświetlona jest nim jak lampą. Ale tu nie zatrzymam się przecież - bo jest coś takiego, jak pamięć zbiorowa, jak świadomość historii.
Jeszcze w czerwcu 1979 - podczas mszy jubileuszowej na Błoniach krakowskich Jan Paweł II powiedział nam: "I dlatego - zanim stąd odejdę - proszę was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię Polska, raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością...". To nic, że jego słowa "zanim odejdę" od roku nabrały nowego, dalej w czasy współczesne sięgającego znaczenia. Gdy myślę o "duchowym dziedzictwie, któremu na imię Polska", mam pewność, że epoka papieża Polaka stała się już częścią dziedzictwa Polski, że on sam stał się wielorako częścią tożsamości Polski i każdego z Polaków. Ze względu na to, jaki był - poprzez naszą papieską tożsamość dobrze byłoby pamiętać i to, że jest też epoką naszego świata.
Encykliki, listy pasterskie, głęboko aktualne orędzia na kolejne dni pokoju - to wszystko rozumieć trzeba jako duchowe dziedzictwo życia i pontyfikatu Jana Pawła II, duchowe dziedzictwo całej epoki naznaczonej pracą i wiarą takich proroków, jak on, jak Matka Teresa z Kalkuty, jak Brat Roger z Taizé. Oni oboje są gwiazdami świętości, znakami przewodnimi, ale - dla mnie przynajmniej - są gwiazdami jego konstelacji. To, co dręczy, to ta dysproporcja - między kultem wadowickich kremówek a tym, do czego on nas naprawdę wzywał. Chciał nadludzkich rzeczy dla nas, ale właśnie po ludzku prostych - abyśmy przylgnęli wiarą do spuścizny polskiej tradycji i kultury. Chciał nie tylko wolnej Polski dla nas. Wzywał nas potem nieraz do współpracy w nawracaniu świata, chciał Polski misyjnej dla Europy i całego globu, chciał mieć Polaków świadkami Chrystusa. A my - pyzy kochane kremem wadowickim umazane?
Tak i nie
To nie jest dziedzictwo zamkniętej epoki, bo epoka trwa. Jego słowa i myśli, jego dzieła są dalej zaczynem działania, żywą tkanką kultury i żywą tkanką Kościoła. Benedykt XVI jest papieżem tej epoki. Myślowe i duchowe dziedzictwo jego poprzednika jest nadal wyzwaniem dla wierzących i tych, co uważają się za niewierzących. Takie kategorie jak "posługa myśli" czy "wyobraźnia miłosierdzia" po prostu istnieją, można się nimi posługiwać lub nie. Takie wezwania jak "wypłyń na głębię", "jeśli chcesz znaleźć źródło, musisz iść do góry, pod prąd" czy "wymagajcie od siebie nawet, gdy nikt od was nie będzie wymagał" zostały rzucone, można je brać poważnie lub ignorować. Dziś nie wiemy, jaką pracę wykonują w świecie. Bóg widzi serca.
Przysługuje papieżom starożytny tytuł Pontifex Maximus - Budowniczy Mostów. Jan Paweł II ma w naszej pamięci wyjątkowe prawo do tego tytułu nie tylko dlatego, że budował mosty między wyznaniami, kontynentami, pokoleniami, mosty braterstwa i ekumenizmu. Jego pontyfikat był mostem nadziei ponad przemijaniem, ponad śmiercią. Przeszliśmy przez ten most z totalitaryzmu w teraźniejszość.
W Łodzi, na jedynym drewnianym i jednopiętrowym domu ulicy Targowej pod numerem 29, parę dni po śmierci Jana Pawła II, ktoś wywiesił blaszaną tablicę porządnie wymalowaną trwałym lakierem: GDY "WIELKIE DOBRO" UMIERA, "ZŁO" SIĘ BACZNIEJ LUDZIOM PRZYGLĄDA.
Mijam tę tablicę w każdy poniedziałek, idąc do pracy, a potem wracając na dworzec Łódź Fabryczna.
PIOTR WOJCIECHOWSKI
Piotr Wojciechowski, pisarz, dramaturg, publicysta, scenarzysta, geolog, taternik. Autor powieści m.jn. "Kamienne pszczoły", "Czaszka w czaszce", "Wysokie pokoje", "Harpunnik otchłani", "Próba listopada". Profesor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, TV i Teatralnej w Łodzi. Prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w latach 2002 - 2005.
|