Czy demokracja musi przegrać?
Tadeusz Mazowiecki, Tekst pochodzi z portalu Gazeta.pl, 3/24/2006
Nasza demokracja nie jest skazana na przegraną. Zależy to dziś od obrony instytucji niezależnych od układów partyjnych i od wymuszania przez opinię odnowy standardów życia publicznego.
Rodowód dzisiejszej polskiej demokracji sięga i naszych własnych, rodzimych tradycji demokratycznych, i wzorów demokracji ukształtowanych na Zachodzie. Jest to jednak przede wszystkim demokracja wyrosła ze sprzeciwu wobec systemu totalitarnego. Stanowi jego przeciwieństwo tak pod względem aksjologicznym i ustrojowym, jak i pod względem praktyki i obyczaju politycznego.
Sprzeciw wobec ustroju totalitarnego oprzeć się musiał na bardzo mocnym fundamencie. Na personalistycznej zasadzie traktowania człowieka jako osoby, która nigdy nie może być sprowadzona do roli narzędzia, a społeczeństwa jako podmiotu, który ma prawo do wyrażania się i kształtowania rzeczywistości, a nie jest tylko społeczną masą ugniataną przez siły władzy. Te aksjologiczne podstawy wyraził najpełniej art. 30 konstytucji z 1997 r. mówiący o "przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka, stanowiącej źródło wolności i praw człowieka i obywatela". A także słowa preambuły odwołujące się do zasady pomocniczości "umacniającej uprawnienia obywateli i ich wspólnot".
Pod względem ustrojowym rodowód ten charakteryzuje przeciwstawienie państwu-partii państwa prawnego. Państwo-partia, w jakim żyliśmy, o wszystkim decydowało, wszystko kształtowało i wszystko orzekało. W państwie prawnym władza działa w granicach prawa, a prawo jest ponad arbitralnością władzy.
Busola państwa prawnego
Niedawno w przemówieniu sejmowym przywódca rządzącej dziś partii powiedział, że w 1989 r. chciano za jednym powiedzeniem fiat [niech się stanie] ustanowić państwo prawne w Polsce. I nazwał to "nawet zabawnym".
Prof. Mirosław Wyrzykowski, przeciwstawiając na sesji "Prawo i polityka" punkt widzenia polityka i punkt widzenia prawnika, ironizował: "Zabawa w uchwalanie demokratycznego państwa prawa miała miejsce 28 i 29 grudnia 1989 r. Owa zabawa to była parlamentarna zmiana ustroju państwa". Przypomnę, że Sejm usunął wtedy z konstytucji PRL wszystkie postanowienia właściwe dla państwa totalitarnego. Przywrócił nazwę Rzeczpospolita Polska i wprowadził zasadę państwa prawnego, nadając całej konstytucji radykalnie odmienną wymowę i sens.
Jaki jest więc sens szydzenia z wprowadzonej w 1989 r. zasady państwa prawnego? "Polityk może to robić - odpowiada prof. Wyrzykowski - ale powinien mieć świadomość konsekwencji swojej postawy politycznej w sferze prawa".
Od siebie dodam, iż zdawaliśmy sobie sprawę, że za jednym fiat wszystkie instytucje państwa nie staną się demokratyczne. Choćby dlatego jedną z pierwszych reform w III Rzeczypospolitej stała się reforma samorządowa.
Co oznaczało tak wyraźne przyjęcie tezy, że przeobrażenia, które wprowadzamy po 1989 r., mają odpowiadać zasadom państwa prawnego? Oznaczało od razu, że najwyższe władze państwa - rząd i parlament - kierują się tymi zasadami. Wiedzieliśmy, że jeszcze nie wszystkie instytucje odpowiadają charakterowi tego państwa, że trzeba je zmieniać z konsekwencją, krok po kroku. Ale w tej drodze musiała istnieć busola.
Problemem, nad którym nie można przejść do porządku dziennego, jest to, w jakim stopniu obecna "wojna polityczna wszystkich ze wszystkimi" odbija się na stosunku obywateli do państwa. Do państwa własnego, suwerennego, już nie totalitarnego, lecz demokratycznego.
Jego kształtowanie trwało blisko 17 lat. Był to bezprecedensowy proces równoczesnej zmiany ustroju politycznego i gospodarczego. A także całkowitej zmiany osadzenia Polski w realiach międzynarodowych zapewniających jej bezpieczeństwo i perspektywę rozwoju.
W procesie krzepnięcia tego państwa następowało też jego psucie i erozje. Na pewno nie zaczęło się to teraz, po ostatnich wyborach. Powstaje jednak pytanie o proporcje. Nie wątpię, że fundamenty tego państwa zostały mocno ukształtowane, a osiągnięcia przeważają nad tym, co zostało popsute. Inicjatorzy IV RP, pochodzący zresztą z różnych stron politycznych, wyznają pogląd przeciwny.
Coraz więcej Polaków zadaje sobie pytanie, czy spór zarówno o ocenę III RP, jak i o potrzebne zmiany, musi odbywać się w sposób tak niszczący dla państwa. I czy busola państwa prawnego nie została przez nowych rewolucjonistów wyrzucona jako nieprzydatna przywara III RP.
Demokrację reformować demokratycznie
Może trzeba postawić pytanie: czy demokracja nie jest z samej swojej istoty słaba, czy nie zawiera elementów autodestrukcji? Czy autodestrukcja nie należy do właściwości demokracji?
Demokracja, w przeciwieństwie do ustroju totalitarnego, nie oferuje mitu absolutnej szczęśliwości. Oferuje współuczestnictwo, współkształtowanie, ciągłe reformowanie i poprawianie tego, co złe. Czasem radykalne, ale zawsze nieostateczne.
Demokracja wymaga minimalnej choćby zdolności do dialogu i do kompromisu. To ostatnie jest dla nas Polaków trudne, ponieważ przyzwyczailiśmy się przy słowie kompromis dodawać od razu "zgniły", jakby każdy kompromis był taki z samej swej natury. Choć zasada nieustannego ucierania praw, jak to było w Pierwszej Rzeczypospolitej, należy do polskiego dziedzictwa politycznego.
Demokracja tym różni się od anarchii, że wymaga zapewnienia skuteczności prawa i państwa, ale w sposób nienaruszający wolności obywatelskich. Powstaje więc pytanie, czy można reformować demokrację demokratycznymi metodami. Czy pokusa odchodzenia ku autorytaryzmowi nie jest uzasadniona?
Nie tylko my stawaliśmy przed tym pytaniem. W historii ostatnich 60 lat Europy Zachodniej te pokusy i wyzwania występowały, ale demokracja potrafiła się obronić. Unia Europejska mogła powstać i utrzymać się tylko jako zespół państw, w których demokracja reformuje się demokratycznymi metodami.
Jeśli realizuje się pokusę odchodzenia ku autorytaryzmowi, naruszając zasady państwa prawnego, można osiągnąć sukces na krótką metę. I ponieść porażkę na długą metę.
Język mataczący
Destrukcja demokratycznego życia publicznego zaczyna się często od języka. Od pojęć wchodzących do obiegu społecznego, akceptowanych w nim i przez to kształtujących stosunek obywateli do państwa. Mam na myśli zwłaszcza inkorporowane do naszego dzisiejszego języka politycznego określenie, że "państwo stanowi domenę łupów", o czym pisał prof. Wiktor Osiatyński.
Pojęcie to przyszło do nas z Ameryki, ale ten język Dzikiego Zachodu nie był dla nas najlepszym darem. Chcę zwrócić uwagę, jak destrukcyjnie oddziałuje ono na stosunek zwykłego obywatela do państwa, jak dalece podważa jego wiarę w państwo jako dobro wspólne i w to, że można je współkształtować. Czym innym jest bowiem to, że po wyborach następuje zmiana administracji, a czym innym - zasada, że wszystko, co należy do życia publicznego, stanowi łupy do podziału.
Do instrumentarium destrukcji stylu życia publicznego należy również tworzenie negatywnych stereotypów i utrwalanie ich w walce politycznej. "Gruba kreska", "Okrągły Stół", "Magdalenka" - ile już opublikowano na te tematy wyjaśnień i świadectw, a wciąż te stereotypy, raz wprowadzone i podtrzymywane, funkcjonują w życiu publicznym jak maczugi. Do natury stereotypu należy, że odwołuje się nie do prawdy i rozumu, lecz do emocji.
Obserwujemy w życiu publicznym wszechobecność mowy mataczącej, zwłaszcza w ostatnim czasie. Usłyszałem, że kolejna komisja śledcza jest niezbędna, bo tylko ona będzie działać merytorycznie i tylko ona będzie wolna od wszelkich pokus politycznych. Zwłaszcza to ostatnie sformułowanie naraża mówiącego na śmieszność, a jednak mowa matacząca trwa. Dezinformuje i dezorientuje.
Mataczenie towarzyszy interpretowaniu prawa i konstytucji w złej wierze. Konstytucyjny przepis mówiący o tym, kiedy prezydent może rozwiązać parlament, został przewidziany na okoliczność, gdy parlament nie potrafi uchwalić budżetu. Mieliśmy natomiast do czynienia z sytuacją odwrotną - parlament chciał uchwalić budżet, a wciągnięty do działania ośrodek prezydencki mu w tym przeszkadzał. Instytucja komisji śledczej została wprowadzona do konstytucji dla podjęcia określonych spraw. Jest to wprost sformułowane. Powoływanie komisji śledczych do badania 17 lat gospodarki, bankowości czy dziennikarzy - to nie jest badanie określonych spraw.
Szanowanie zasad państwa prawnego na tym polega, że wszyscy, również większość sejmowa, zobligowani są działać zgodnie z literą i duchem prawa. I w dobrej wierze.
Ludzie branży "politycy"
Prezes Trybunału Konstytucyjnego prof. Marek Safjan w swej bardzo osobistej książce "Prawa Polska" pisze: "Jest śmieszne i trąci czystą demagogią twierdzenie, że to Okrągły Stół stał na straży istniejących przywilejów dawnej nomenklatury i strzegł jak świętego ognia przywilejów partyjnych dygnitarzy, którzy przejmowali majątek państwa za bezcen. Żadne ustalenia Okrągłego Stołu nie stały na przeszkodzie, aby uruchomić odpowiednie inicjatywy polityczne i obywatelskie. Jeżeli tak się nie działo, to wynikało to głównie z tego, że przestrzeń publiczna w Polsce praktycznie nie otwierała się na tego typu głosy i postulaty. Była nieustannie zdominowana przez spory przedstawicieli elit politycznych ciągle o to samo i w tym samym układzie personalnym. To zabijało sens dyskusji i jakąkolwiek racjonalność dyskursu politycznego. Unicestwiało także, niestety, przekonanie przeciętnych ludzi, że mogą o czymś decydować, że »oni « to naprawdę >>my<<".
Przytaczam ten głos o braku debaty początkowej i o słabościach powstawania w Polsce społeczeństwa obywatelskiego, ponieważ w jakimś stopniu czuję się za to odpowiedzialny. Mógłbym dyskutować, czy w 1989 r. można było z pomocą takiej szerokiej debaty dokonywać transformacji. I przytoczyć argumenty, jak wiele elementów polskiej transformacji i jej skutków było nieprzewidywalnych i niemożliwych do rozpoznania na początku drogi. Ale czuję się współodpowiedzialny, że niedostatecznie próbowaliśmy w taką debatę wciągnąć społeczeństwo, a przede wszystkim za to, że później tego nie nadrobiliśmy.
Nawiązuję do uwag prof. Safjana także dlatego, że dziś słabością naszej demokracji jest nieobecność debat o wielkich problemach współczesnego państwa demokratycznego, zwłaszcza państwa po transformacji. Pod pojęciem "debata" rozumiem coś więcej niż dyskusja. Coś, co drąży życie publiczne, sprawiając, że to, co aktualne, doraźne nie usuwa w cień tego, co naprawdę ważne na dłuższą metę.
Taki powszechny problem stanowi dziś daleko posunięta mediatyzacja polityki. Uzależnienie jej nie od idei i wartości, nie od programów nawet, lecz od zdolności marketingowych. Jest to tendencja zapewne nieuchronna. Ale każda tożsamość kulturowa, do której przywiązujemy wagę, musi tworzyć ruch w przeciwnym kierunku. Wyznaczać granice ulegania tej mediatyzacji, poza którymi demokracja traci sens.
Równocześnie rodzi się swoista demokracja sondażowa. Było to widoczne w czasie ostatnich wyborów. Polskie Towarzystwo Socjologiczne w oświadczeniu "Socjologia w kampanii wyborczej 2005" broniło ośrodków badawczych przed zarzutem tendencyjności, wskazując zarazem niewłaściwości, jakie wprowadzały sondaże telefoniczne. To, czego mi zabrakło w wypowiedzi tak poważnego środowiska, to refleksja nad pytaniem, do jakich granic może się posuwać "demokracja sondażowa". Do jakich granic sondaże są badaniem, a kiedy zaczyna się wpływanie, instrumentalizacja badań? A przez to i autorytetu socjologii.
Refleksji socjologów i polityków wymaga także pytanie, dlaczego dziś w Polsce istnieje totalne odrzucenie klasy politycznej i polityki, a równocześnie postępująca akceptacja społeczna dla obniżania standardów wymaganych w życiu publicznym. Jest oczywiste, że prowadzi to do uchylania się obywateli od udziału w życiu publicznym. Mniej oczywiste jest, że wypływa to z traktowania państwa jako zakładu usługowego, który ma obywatelom rozwiązywać problemy i w którym działają jacyś ludzie branży nazywanej "politycy". Obywatele mają tylko dzień wyborów, ale nie mają możliwości wpływania na to, kogo i z jakimi standardami chcą w tej branży widzieć.
Rynek i równość szans
Wielki problem stanowi pytanie: jak godzić dążenie do równości szans z gospodarką rynkową? Wprowadzając gospodarkę rynkową, wiedzieliśmy, że transformacja będzie ciężka. Wiedzieliśmy również, że nie ma innej drogi od ekonomicznej zapaści i stagnacji do rozwoju. Nikt tej innej drogi nie sformułował.
Przestawienie myśli ekonomicznej w Polsce na gospodarkę rynkową miało jednak pewną jednostronność. Wynikała ona z obawy o uznanie wolnego rynku za głównego regulatora gospodarki. Nie była to obawa zmyślona. Ale pod jej zbyt mocnym wpływem pojawił się rodzaj alergii liberalnej myśli ekonomicznej na problemy społeczne. Obawa, że każde wskazywanie na rodzące się, przewidywane i nieprzewidywane problemy społeczne może prowadzić do hamowania transformacji.
Między tezą, że rynek wszystko załatwi, a dostrzeganiem narosłych problemów społecznych i potrzebą odpowiedzenia, jak rzeczywiście zapewnić równość szans w społeczeństwie o coraz bardziej zróżnicowanych poziomach życia i wysokiej stopie bezrobocia, nastąpił zbyt duży rozziew. Hasło "Polska liberalna czy Polska solidarna" trafiło w tę sytuację. I dlatego to hasło, choć instrumentalne, wywarło skutki.
Dziś najpilniejsze jest stworzenie i konsekwentne realizowanie programu rozwoju zatrudnienia. Problemem każdego demokratycznego państwa jest właśnie to równoważenie rozwiązań podporządkowanych dążeniu do wyrównywania szans i podstawowym wymogom wolnego rynku. Społeczna gospodarka rynkowa powinna polegać na tym równoważeniu.
Przyjazny rozdział państwa i Kościoła
Czy demokracja ma być tylko - i przede wszystkim - demokracją reguł państwa prawnego, demokracją proceduralną? Czy również demokracją wartości, demokracją aksjologiczną? A jeśli tak, to na ile?
Jedni obstają przy tym, że istotą demokracji jest demokracja proceduralna, a pokusa aksjologii może prowadzić do państwa wyznaniowego. Inni natomiast mówią, że demokracji nie mogą ożywiać same tylko reguły i pragmatyzm, lecz konieczne jest odniesienie do wartości. Prawo nie musi tego nakazywać, lecz co najmniej powinno temu sprzyjać.
Widziałbym racje obu tych punktów widzenia oraz konieczność utrzymywania pewnego twórczego napięcia między nimi. Jeśli nie przeradza się ono w czynnik niszczący, może stanowić siłę twórczą wzajemnego powściągania i uzupełniania się różnych punktów widzenia w społeczeństwie pluralistycznym.
Wiąże się to z modelem stosunków państwa i Kościoła. Osiągnęliśmy, nazywając to za Jerzym Turowiczem, przyjazny rozdział Kościoła i państwa poprzez postanowienia konstytucji i jej preambułę. Warto przypomnieć - zwłaszcza gdy dziś zapowiada się gotowość przekreślenia tego konsensusu zapewniającego uszanowanie różnych przekonań światopoglądowych obywateli - co się wokół tej konstytucji działo. Nie tylko okrzyk "Targowica", ale i to, że Bóg w tej konstytucji to jest Bóg New Age, a nie Bóg chrześcijański. Te wszystkie słowa padały, nikt ich nie odwołał.
Jan Paweł II uważał, że polska preambuła mogłaby być wzorcem dla preambuły do traktatu europejskiego. A Benedykt XVI w swej pierwszej encyklice zawarł przesłanie do uznawania wzajemnej autonomii sfery religijnej i politycznej. Czy nie idziemy w przeciwnym kierunku? Obawy wzbudza choćby powracające podwieszanie się partii politycznych pod autorytet Kościoła i religii. Nie wspominając już o pobożności działaczy państwowych na pokaz.
Demokracja zniekształcona
Mamy dziś do czynienia z zakwestionowaniem III Rzeczypospolitej. To stara idea politycznych inicjatorów IV RP, którzy przedtem mieli ideę "nowego początku". Za każdym razem muszą mieć nowy początek, a to, co przedtem zrobiono - przekreślić. Zniszczyć w świadomości Polaków. Ale ten zabieg niszczy zarazem stosunek obywateli do własnego państwa.
Towarzyszy temu próba zmonopolizowania idei zmian w jednym projekcie politycznym. Ci, którzy mają zastrzeżenia do niego - bo nie do samej potrzeby zmian - to jest "front obrony przestępców", "łże-elita" albo coś jeszcze gorszego, ujmowanego w generalnym pojęciu "układ".
Nie jestem zwolennikiem przesady w ocenie niebezpieczeństw, przed jakimi staje dziś nasza demokracja. Ale jestem zwolennikiem jasnego ich wyrażania.
W demokracji nie wolno chcieć mieć wszystkiego. Kto chce mieć wszystko, chce za wiele. W demokratycznym państwie prawnym niezbędne są instytucje, które muszą być niezależne od partii politycznych, choć wybierane są na zasadach politycznych - przez parlament lub prezydenta. Te instytucje to przede wszystkim Trybunał Konstytucyjny, Narodowy Bank Polski, Najwyższa Izba Kontroli. W innym zakresie - wolne media.
We wszystkich dziś gwałtownie piętrzonych kryzysach - od mediów do banków - mamy do czynienia z zastraszaniem. Jak się okazuje, zawsze można powołać komisję śledczą. Tyle że rządy za pomocą komisji śledczych stanowiłyby nową swoistą deformację systemu demokratycznego opartego na podziale władz. Prowadziłyby do demokracji zniekształconej.
Instytucjonalne uregulowania są w demokracji ważne i niezbędne, lecz nie sięgają wszędzie. Prawo też nie sięga wszędzie. Potrzebne jest funkcjonowanie obyczaju politycznego. U nas dziś nade wszystko konieczna jest odbudowa standardów życia publicznego wyższych niż te, które obserwujemy w telewizyjnych relacjach sejmowych. Odbudowę tę może - i powinna - wymuszać opinia publiczna.
W tym roku odejdzie sześciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Nowi zostaną wybrani przez obecną większość parlamentarną. Ale o przyszłości tej instytucji jako strażnika demokratycznego państwa prawa zdecyduje nie tylko sam ich wybór, lecz to, czy poprzeczka, wysoko ustawiona przez prezesów TK Andrzeja Zolla i Marka Safjana, stanowić będzie miarę sędziowskiej niezależności i rzetelności nowego składu Trybunału.
Podobnie dziać się będzie z NBP, strażnikiem polskiego pieniądza, gdy za rok zmieni się jego prezes. Powstanie pytanie, czy standardy wyznaczone przez Leszka Balcerowicza w obronie niezależności banku centralnego będą dla przyszłego prezesa istotne, czy nie.
Sprawa wykracza daleko poza te dwie bardzo ważne instytucje. Przeciwdziałanie procesowi społecznego przyzwolenia dla coraz niższych standardów życia publicznego jest niezwykle istotną sprawą dla losów polskiej demokracji.
Apatia gorsza od despotyzmu i anarchii
Wielu ludzi krytycznie patrzących na obecne życie polityczne ma poczucie bezradności, jakiejś paraliżującej niemożności. I zagubienia. Zwłaszcza ludzi młodych, którzy powinni przejmować odpowiedzialność za kraj, za Rzeczpospolitą, która nie jest tylko Rzecząpospolitą rzeczy nieudanych. Z tego właśnie powodu, by przeciwdziałać temu paraliżującemu poczuciu, zaproponowałem prowokujący tytuł mojego wykładu.
Demokracja nie jest skazana na przegraną. Może, ale nie musi przegrać. Może stać się demokracją zniekształconą - ale nie musi. Zależy to dziś zwłaszcza od odważnej rozbudowy instytucji społeczeństwa obywatelskiego, od obrony instytucji niezależnych od układów partyjnych i od wymuszania przez opinię publiczną odnowy standardów życia publicznego.
Dlatego chciałbym zadedykować nam wszystkim pisane 170 lat temu słowa Alexisa de Tocqueville'a z dzieła "O demokracji w Ameryce": "Nie można kategorycznie i ogólnie stwierdzić, czy największym zagrożeniem naszych czasów jest zbytnia swoboda, czy też tyrania, anarchia czy despotyzm. Obu należy się jednakowo obawiać, a powstać mogą za sprawą jednej i tej samej przyczyny, którą jest powszechna apatia, owoc indywidualizmu. Właśnie owa apatia sprawia, że w dniu, gdy władza wykonawcza zgromadzi dość sił, będzie w stanie ciemiężyć obywateli i że następnego dnia, gdy jakaś partia zdoła posłać do walki trzydziestu ludzi, ona również będzie w stanie ciemiężyć pozostałych. Ponieważ zarówno jedna, jak i druga nie może stworzyć nic trwałego, to, co zapewniło im łatwy sukces, uniemożliwia im sukces długotrwały. Idą do góry, gdyż nic im się nie opiera, i upadają, gdyż nic ich nie podtrzymuje. Należy więc zwalczać nie tyle anarchię czy despotyzm, ile apatię, która może doprowadzić zarówno do jednej, jak i do drugiego".
O autorze:
Tadeusz Mazowiecki - pierwszy niekomunistyczny premier RP (1989-90), polityk Unii Demokratycznej, przewodniczący komisji Zgromadzenia Narodowego, która przygotowała projekt Konstytucji RP
Publikujemy z niewielkimi skrótami wykład wygłoszony 14 marca 2006 r. w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego w cyklu "Wykłady na nowe tysiąclecie"
Tadeusz Mazowiecki
|