Opus Dei jest dla wszystkich
Ricardo Estarriol, przełożył Maciej, Tekst pochodzi z portalu Gazeta.pl, 1/20/2006
Śmieszy mnie, gdy czytam, jak moi koledzy po fachu tropią spisek Opus Dei oplatający polską politykę - pisze członek Dzieła i korespondent hiszpańskiej prasy w Polsce
Niektóre polskie media ogłosiły ostatnio, że władzę polityczną w kraju stara się przejąć Opus Dei. Wyróżnił się w tej sprawie zwłaszcza "Newsweek", który na początku roku poświęcił temu obszerny artykuł. Gdyby to była prawda, Opus Dei poniosłoby sromotną klęskę, bo jego głównym przesłaniem jest krzewienie takiej świeckiej mentalności, która każe szanować pluralizm polityczny oraz autonomię sfery świeckiej. Oznaczałoby to także porażkę w krzewieniu drugiej zasady: osobistej odpowiedzialności za swe czyny członków prałatury Opus Dei.
Taka była moja pierwsza myśl, gdy przyjaciele z "Gazety Wyborczej" poprosili mnie o napisanie analizy Opus Dei w świetle obecności jego członków w obecnym polskim rządzie.
Przyszło mi także do głowy, że to, co teraz dzieje się Polsce, nasuwa ludziom skojarzenia z wydarzeniami z ostatnich lat Hiszpanii frankistowskiej. Wówczas w najbardziej klerykalnych kręgach, które uważały, że katolik działający w polityce musi reprezentować jakąś partię albo grupę polityczną, panowało przekonanie, że obecność kilku członków Dzieła w rządzie (w sumie między 1939 a 1975 r. w kolejnych 11 gabinetach na 116 ministrów było ich 8) oznacza, że Opus Dei wkroczyło do hiszpańskiej polityki jako jedna z sił.
Przyczyna, dla której poproszono mnie o napisanie tego artykułu, tkwiła zatem prawdopodobnie w tym, że jestem Hiszpanem, członkiem numerariuszem Opus Dei, oraz że przez wiele lat pracowałem w Polsce jako korespondent hiszpańskiego dziennika "La Vanguardia". Spróbuję więc przedstawić polityczną analizę z możliwie największym dystansem.
Po pierwsze, podobieństwo Hiszpanii i Polski jest czysto powierzchowne i w zasadzie zawodzi. Kiedy u nas w 1956 r. pewien numerariusz Opus Dei został mianowany ministrem skarbu, jeden z kardynałów poczuł się w obowiązku pogratulować założycielowi Opus Dei, dziś już kanonizowanemu hiszpańskiemu księdzu Josemarii Escrivá de Balaguerowi. Ten zaś odparł mu sucho: "Mnie interesuje to jedynie, żeby poprzez swoją pracę ministra dostąpił świętości". Krótko potem powiedział jednemu ze swoich współpracowników, architektowi Cesarowi Ortizowi de Echague: "Gdyby ci twoi bracia nie byli ministrami, oszczędziliby mi mnóstwa kłopotów, ale gdybym im to podpowiedział, naruszyłbym ich wolność osobistą i zniszczyłbym Dzieło".
Uderzyło mnie to, że niektórzy polscy dziennikarze wciąż powtarzają komunały o "tajnej sekcie", "Kościele równoległym", "mafii katolickiej" czy "białej masonerii". Tymczasem Opus Dei jest równie tajne jak archidiecezja warszawska. Jest prałaturą personalną Kościoła katolickiego o własnym obliczu duchowym, która ma jawny statut ogłoszony przez Stolicę Apostolską w 1982 r., jawną hierarchię i jest obecna w 60 krajach. W Polsce jest zresztą bogata literatura na temat Dzieła.
Szczecin był pierwszy
Znałem założyciela Opus Dei osobiście. Do Polski jako dziennikarz zacząłem przyjeżdżać, począwszy od 1969 r. Później na polecenie mojej gazety z Barcelony wynająłem mieszkanie i biuro w Warszawie, gdzie pracowałem długi czas w latach 1979-89. Wówczas Opus Dei nie mogło w Polsce działać, bo nie było w stanie posłużyć się tym, co stanowiło jego istotę, tzn. pracą i osobistą inicjatywą swoich wiernych. Nie było też w stanie utworzyć legalnie żadnego ośrodka w Polsce (ustawa o wolności stowarzyszeń uchwalona została dopiero w 1989 r.). Dlatego w roku 1989, jeszcze przed zakończeniem obrad Okrągłego Stołu, prałat Alvaro del Portillo wysłał do Polski tylko dwóch kapłanów - jednego do pracy z księżmi, drugiego do pracy ze świeckimi. Ale z pierwszą wizytą rozpoznawczą Alvaro del Portillo wybrał się do Warszawy i Częstochowy już w 1979 r., spotkał się wtedy z kardynałem Stefanem Wyszyńskim.
Dwaj pierwsi kapłani Dzieła pojechali do Szczecina. Stało się tak zapewne dlatego, że życzył sobie tego miejscowy biskup Kazimierz Majdański - być może pod wpływem Papieża, który zresztą często się na biskupa wtedy powoływał. W tym, że Opus Dei rozpoczęło działalność na zachodnim Pomorzu, nie należy się oczywiście doszukiwać pobudek nacjonalistycznych.
Kiedy w listopadzie 1989 r. pierwszy raz towarzyszyłem w Polsce kapłanowi Opus Dei Stefanowi Moszoro-Dąbrowskiemu, naszymi pierwszymi rozmówcami byli mieszkający wówczas na Wawelu ks. Tadeusz Pieronek, kanclerz kurii katowickiej ks. Wiktor Skworc oraz ówczesny wicerektor seminarium duchownego w Warszawie ks. Tadeusz Pikus. Na szczęście, kiedy kilka lat później wszyscy zostali biskupami, nikomu nie przyszło do głowy przypisywać ich awansów machinacjom młodego księdza, inżyniera elektronika Moszoro-Dąbrowskiego. Jakoś nikt także nie wpadł na pomysł, by arcybiskupowi Józefowi Życińskiemu, znanemu z silnej osobowości i niezależności intelektualnej, zarzucać, że "wpadł w łapy" Opus Dei tylko dlatego, że w wielu artykułach wnikliwie i ze swadą opisywał duchowe przesłanie Dzieła, jego świecki charakter, gotowość do debaty intelektualnej i szacunek dla wolności jednostki.
Pierwsze ośrodki Opus Dei powstały rok później w Warszawie. W 1991 r. prałat del Portillo był w Warszawie dwukrotnie - z czterodniową wizytą duszpasterską w kwietniu, a potem trzydniową w sierpniu na Dniach Młodych w Częstochowie. Przed śmiercią w 1993 r. zdążył tu przyjechać jeszcze raz.
Jego następca Javier Echevarria był w Polsce przez cztery dni w kwietniu 1995 r. Tego samego roku jesienią mała grupa wiernych z Opus Dei osiedliła się w Krakowie. Stało się tak na życzenie Papieża, który w Rzymie tłumaczył prałatowi, że "Opus Dei nie zacznie działać w Polsce na dobre, póki nie zjawi się w Krakowie". W latach 1997-98 kolejne ośrodki powstały w Poznaniu.
Echevarria przyjechał ponownie do Krakowa w sierpniu ubiegłego roku na ingres arcybiskupa Stanisława Dziwisza - był także w Warszawie i Szczecinie. Sala Kongresowa PKiN w Warszawie, gdzie śledziłem obrady trzech kolejnych zjazdów PZPR w 1971, 1975 i 1980 r., była pełna słuchaczy prałata, chociaż - rzecz jasna - nie byli to tylko członkowie Opus Dei.
Prałatura ma dzisiaj w Polsce 400 członków i 2000 współpracowników. Ośrodki kształceniowe Dzieła powstawały żywiołowo i dzisiaj istnieją we Wrocławiu, w Lublinie, Katowicach, Gdańsku, Białymstoku, Toruniu, Rzeszowie, Radomiu, Siedlcach, Łodzi, Olsztynie, Płocku, Legnicy i Bydgoszczy.
Tyle, co we Francji i w Niemczech
Żeby zrozumieć rzekome dążenie do władzy politycznej członków Opus Dei w Polsce, pojąć, jak to się dzieje, że kilkaset osób może być posądzanych o zamiar przejęcia władzy w 38-milionowym demokratycznym państwie, przyjrzałem się ich socjologicznym portretom.
W polskim Dziele rzuca się w oczy jego męski charakter. Kobiety stanowią tylko ok. 40 proc. jego członków, chociaż w innych krajach jest ich średnio 55 proc. W jednym z ośrodków, gdzie artykuł z "Newsweeka" wzbudził silne emocje, jedna z członkiń skarżyła mi się na "męską wizję" widoczną w sposobie mówienia o polityce, w obsesji skuteczności, konieczności robienia kariery, podczas gdy na niej samej ogromne wrażenie zrobiło rozumienie wartości kobiecości zawarte w nauczaniu Escrivá de Balaguera.
W Poznaniu wśród członków Opus Dei są strażak, dwóch lekarzy (wcale nie dyrektorzy szpitali), znany architekt, kilka pielęgniarek, dyrektorka przedszkola, kamerzysta i grupa młodych ludzi, którzy dopiero szukają sobie miejsca w życiu.
Pierwsze pokolenie Opus Dei w Polsce to ludzie, którzy w latach 90. mieli ok. 20-30 lat. Kolejni są jeszcze młodsi. Wielu z nich wydaje się, że Dzieło jest czymś, czym nie jest. Jedna z takich grup nazywa się Koliber, skupia młodzież o poglądach konserwatywno-liberalnych, sympatyzuje z Unią Polityki Realnej. Ku mojemu zdumieniu jeden z moich rozmówców zdradził, że to jest młodzieżówka Opus Dei. Rzecznik Dzieła w Polsce Gerhard Gazda zaprzeczył, by Koliber miał cokolwiek wspólnego z Dzieła. Okazało się, że animator grupy był kiedyś na rekolekcjach organizowanych przez nie.
Nie jestem socjologiem, ale wydaje mi się, że przesłanie duchowe Opus Dei ma w Polsce o wiele większy zasięg, niż na to wskazuje liczba 400 członków. Kiedyś - w bardzo niesprzyjających warunkach - pomagałem wydawnictwu Księgarnia Świętego Jacka w Katowicach wydać w Polsce książkę założyciela Dzieła pt. "Droga". Pierwsze wydanie miało nakład 20 tys. egzemplarzy, o czym wydawcy niemieccy czy francuscy mogli tylko marzyć. Dyrektor wydawnictwa powiedział mi wówczas, że cały nakład rozszedł się w tydzień. Było to w 1982 r., siedem lat przed początkiem działalności Opus Dei w Polsce. Od tamtej pory ukazały się nad Wisłą cztery biografie Josemarii Escrivá oraz cztery książki o Opus Dei. Ich ogólny nakład przekracza francuski i niemiecki razem wzięte.
"Związani" z Opus Dei
W latach 80. wielu Polaków pielgrzymowało do Rzymu i wielu wracało z biuletynem informacyjnym Dzieła. W 1986 r. pewien młody pracownik akademicki, który za wszelką cenę chciał zostać członkiem Opus Dei, poprosił mnie o zorganizowanie mszy świętej dla zainteresowanych nauczaniem Escrivá. Do warszawskiego kościoła św. Anny na Krakowskim Przedmieściu na mszę celebrowaną przez ks. Tadeusza Pikusa bez żadnych zaproszeń przyszło 350 osób.
Kiedy w 2002 r. dzięki stanowczym staraniom jezuity Krzysztofa Ołdakowskiego z redakcji katolickiej TVP państwowa telewizja kontrolowana przez partię, która dziś jest w opozycji, transmitowała uroczystość kanonizacji Josemarii Escrivá, oglądało ją półtora miliona Polaków.
Przesłanie Escrivá zostało w lot zrozumiane w redakcji "Tygodnika Powszechnego". Jan Strzałka z okazji kanonizacji pisał o założycielu Dzieła "święty antyklerykał".
Jak dotąd udział w rekolekcjach zorganizowanych dla księży diecezjalnych w ośrodku konferencyjnym w Mińsku Mazowieckim wzięło udział tysiąc księży. W ciągu dwóch tygodni stycznia tego roku stronę internetową Opus Dei w Polsce odwiedziły 27 834 osoby. Przez ostatnie pięć dni przyszło do siedziby w Warszawie 250 maili z pytaniem o Dzieło.
Dlatego nic dziwnego w tym, że w obecnym rządzie polskim jest jeden minister supernumerariusz (tacy członkowie Dzieła mają zwyczajne rodziny) oraz jeden wiceminister numerariusz (ci z kolei żyją w celibacie i w większej mierze oddają się wewnętrznym sprawom organizacji) i że wśród innych wysokich urzędników jest kilka osób, które zetknęły się z działalnością Opus Dei. Mój przyjaciel Marcin Przeciszewski, szef Katolickiej Agencji Informacyjnej, mówił jednak niedawno w telewizji, że wśród członków obecnego rządu więcej jest osób związanych z Odnową Ducha Świętego czy ruchem oazowym.
Niekiedy wystarczy, by ktoś wziął udział w rekolekcjach, żeby mu przypisano "związek z Opus Dei". Niektórym wydaje się, że aby zrobić karierę w biznesie albo polityce, dobrze jest przystroić się w cudze piórka, w tym przypadku w nieistniejące pióra Opus Dei. Z drugiej strony to, że Jan Rokita, lider PO, pisał, iż nauczanie świętego Josemarii jest mu "bliskie", i wyznał, że kilka razy był w siedzibie Dzieła, jakoś nie wystarczyło zwolennikom spisków, by go obdarzyć mianem "związanego z Opus Dei". Wykazując się podobną podejrzliwością, moi polscy koledzy dziennikarze mogliby napisać o innych partiach politycznych to samo, co piszą o PiS. Dziennikarz "Newsweeka" mógłby na przykład wpisać na listę polityków związanych z Opus Dei Hannę Gronkiewicz-Waltz, Hannę Suchocką oraz Jarosława Gowina. Gronkiewicz-Waltz wygłosiła bowiem w 1996 r. wykład w ośrodku Opus Dei przy ul. Filtrowej w Warszawie, a w 2001 r. przyjęła w Londynie grupę studentów Dzieła. W tym samym roku w Krakowie Gowin przedstawiał razem z bp. Tadeuszem Pieronkiem pierwszy tom obszernej biografii Escrivá, a Suchocka była obecna jako ambasador RP przy Watykanie na jego kanonizacji w Rzymie w 2002 r. Ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski przypomina sobie zaś jeszcze, że Ryszard Czarnecki (dzisiaj w Samoobronie), kiedy jeszcze był w ZChN, przyjaźnił się z kilkoma osobami z Opus Dei, a nawet grał w piłkę nożną z jego wikariuszem regionalnym.
Do czasu, gdy przyjrzałem się przypadkowi Dzieła w Polsce, nie sądziłem, że to, co Josemariá Escrivá nazywał "apostolstwem przyjaźni i zaufania", może stać się źródłem aż tylu kłopotów i być tak niebezpieczne. Escrivá miał na myśli to tylko, że jedynie poprzez przyjaźń, miłość bliźniego można innej osobie zaszczepić przesłanie Chrystusa. Ale w Polsce wielu ludzi wszystko miesza: przyjaźń - instrumentalizują, przedsiębiorczość - mylą z "układami", a w polityce nadużywają wpływów. W Polsce w Opus Dei jest zbyt wielu dziennikarzy, ekonomistów i prawników, skutkiem czego niektóre kancelarie, gdzie pracuje choćby tylko jeden adwokat z Dzieła, ludzie o umysłowości klerykalnej określają jako kancelarie Opus Dei.
Pewien młody szczecinianin o klerykalnych korzeniach, który dzisiaj przygotowuje się do zawodu prokuratora, słyszał kiedyś, że Opus Dei to organizacja konserwatywna i prawicowa, i dlatego poszukał z nią kontaktu. Wkrótce przekonał się, że Dzieło tym nie jest tym, ale przy okazji poznał je bliżej i odkrył prawdziwe chrześcijańskie powołanie prawdziwego Opus Dei. Człowiek jednak nie zmienia się z dnia na dzień, deklerykalizacja kandydata na prokuratora jest długa. Trudno, żeby podobne przypadki nie utwierdzały wizerunku rzekomo konserwatywnego Dzieła.
Polska a Hiszpania
Jest jeszcze coś, co muszę powiedzieć a propos rzekomego podobieństwa Polski i Hiszpanii.
Politycy, którzy w Hiszpanii byli członkami Opus Dei, umożliwili przejście od dyktatury do demokracji, podczas gdy Polska jest dzisiaj krajem demokratycznym, członkiem Unii Europejskiej. W Hiszpanii lat 60. nie było partii politycznych i łatwo było, choć błędnie, przypisywać Opus Dei chęć pełnienia funkcji politycznej. Ale w dzisiejszej Polsce, gdzie jest mnóstwo partii, nie powinno się oczekiwać od Opus Dei, by było polityczną organizacją katolickich działaczy.
Dlatego wydaje mi się, że stosunkowo liczna obecność wśród polskich polityków "osób związanych z Opus Dei" wiąże się z tym, że polska polityka jest jeszcze w fazie dziecięcej. Nie sądzę, bym był najbardziej powołaną osobą do wystawiania cenzurek polskim politykom, ale jako zagraniczny obserwator zwracam uwagę na ich uderzającą amatorszczyznę. Polityczną klasę Alberto Ullastresa, który uporządkował hiszpańską gospodarkę i wprowadził wymienialną pesetę, Laureano Lopeza Rodo, który wprowadził do administracji publicznej państwo prawa, tak że generał Franco nawet się w tym nie zorientował, czy Gregorio Lopeza Bravo, który zapoczątkował znoszenie międzynarodowej izolacji Hiszpanii oraz kontakty ze Związkiem Sowieckim, w Polsce odnalazłem u tych polityków, którzy przeprowadzili polską transformację demokratyczną. Poznałem ich i miałem z nimi do czynienia. Nie znajduję jej natomiast dzisiaj u wielu obecnych polskich polityków.
Nie dość jednak na tym. Trzeba wiedzieć, że chociaż w Hiszpanii niektórzy numerariusze Opus Dei byli ministrami Franco, to inni w tym samym czasie organizowali podziemną opozycję przeciw frankizmowi. Jak Rafael Calvo Serer, który organizował międzynarodowe konferencje razem z Santiago Carrillo, sekretarzem Komunistycznej Partii Hiszpanii, albo Antonio Fontan, który wydawał najlepszy dziennik wewnętrznej opozycji "Madrid", dopóki go nie zakazał Franco, i który był pierwszym przewodniczącym senatu demokratycznej Hiszpanii.
W Polsce jest inaczej. Od początku polskiej transformacji polityka rozwijała się według dwóch prawideł: przemienności u władzy lewicy i prawicy, co akurat w przypadku Polski jest znakiem strukturalnej niestabilności, oraz rosnącej politycznej obojętności obywateli, która jest z kolei skutkiem nieskutecznej przemienności stronnictw u władzy.
Kiedy słucham i czytam słowa obecnego papieża Benedykta XVI, gdy mówi o moralności chrześcijańskiej (o małżeństwie, obronie życia czy manipulacji genetycznej), mam wrażenie, że wielu katolików w Polsce czuje potrzebę stanięcia do walki przeciw laicyzmowi oraz tworzenia frontu obrony i bez mała stronnictwa politycznego, które zapewni im miejsce w społeczeństwie. Mówiąc wprost, uważają, że papież prosi ich, by byli razem z Radiem Maryja i głosowali za PiS. Uważają, że oczekuje się od nich opowiedzenia się po stronie prawicowego radykalizmu, bo sądzą, że moralności muszą bronić za pomocą prawa oraz przymusu. Dlatego klasyczna publiczność Radia Maryja głosuje na PiS, który nie jest przygotowany do sprawowania władzy, ale ta publiczność wcale nie współgra z duchem Opus Dei. W podobnej sytuacji znalazło się wielu polskich katolików (wewnątrz i poza Opus Dei), którzy uznali, że z powinności podążania za wskazaniami Stolicy Apostolskiej i polskich biskupów wynika dla nich przyjęcie na siebie politycznych ról, których w zwykłych warunkach nigdy by nie przyjęli. Myślę, że to było źródłem amatorszczyzny wielu obecnych polskich polityków.
Dzieło dla każdego
Dotąd Opus Dei przede wszystkim rozwijało się w Warszawie. Ludzie, którzy nawiązali kontakt z Dziełem w latach 90., byli w większości studentami, zwłaszcza prawa oraz ekonomii. Odnaleźli oni w Dziele możliwość połączenia szansy na błyskotliwą karierę zawodową, której każdy przeciętny Polak obsesyjnie pragnie, z religijnością, którą otrzymali w domu. Wielu z nich to chłopcy i dziewczęta, którzy przyjechali do Warszawy na studia. Ta sytuacja stanowi wyzwanie dla polskiego Kościoła, który powinien uświadomić ludziom, że nie mogą go używać do realizacji swoich osobistych celów. Ten sam problem mają zresztą wszystkie instytucje laikatu i Opus Dei wcale nie jest zaszczepione przeciw świadomemu lub podświadomemu karierowiczowstwu. Przypomina mi to powiastkę o grubej niani, która dając pierś wątłemu bobaskowi, słyszy pijaczka, który pyta: "A ten dzieciak to ssie czy dmucha?".
Jednym z zadań, które sobie stawia Opus Dei, jest formowanie współpracowników w taki sposób, żeby nikt nie musiał sobie zadawać pytania, czy to oni współpracują z Dziełem, czy raczej Opus Dei z nimi.
Moi przyjaciele z Opus Dei na ul. Górnośląskiej w Warszawie, gdzie mieści się siedziba wikariatu w Polsce, przyznają, że wiele razy mieli wrażenie, iż uczestnicy kursów rekolekcyjnych opuszczali je w przekonaniu, że są już członkami Opus Dei tylko dlatego, że wzięli w nich udział. Dlaczego? Dlatego, sądzę, że to są kursy, które kosztują tyle samo, co wakacje w Zakopanem (a to, co kosztuje, ceni się bardziej niż to, co jest za darmo); że odnajdują tam atmosferę zachodniego blichtru, w której tradycja łączy się z nowoczesnością, gdzie spotykają ludzi władających językami obcymi i nawiązują przyjaźnie z Polakami z USA i innych krajów, gdzie mają do czynienia z godną liturgią pozbawioną ekstrawagancji i podobną do tej z własnych parafii.
Wizerunek Opus Dei w Polsce jest niepełny. Dzieło jest dla wszystkich, a nie tylko dla tych, którzy robią lub chcą zrobić karierę w Warszawie, mówią po angielsku, mają obsesję własnego CV albo posiadania palmtopa. Dojrzałość działalności apostolskiej wymaga uczciwości we wszelkim działaniu osób świadomych nauk Escrivá de Balaguera. Ksiądz Piotr Prieto, wikariusz Opus Dei w Polsce, mówi: - 15 lat działalności to bardzo mało. Mamy przed sobą mnóstwo pracy we wszystkich środowiskach. Musimy dotrzeć do rolników, drobnych przedsiębiorców, emerytów, górników, ludzi niepełnosprawnych, chorych, emigrantów, słowem, do wszystkich, którzy mogą i chcą odnaleźć Chrystusa w swojej zwyczajnej działalności w doczesnym świecie.
Żeby bowiem zrozumieć, co w Polsce się dzieje, trzeba wiedzieć kilka podstawowych rzeczy o Opus Dei. Przedstawię przynajmniej trzy podstawowe jego cechy: rolę świeckich w Kościele katolickim, rolę pracy jako środka prowadzącego do świętości i narzędzia apostolskiego oraz stosunek struktur Opus Dei do struktur Kościoła lokalnego.
Świeccy
Kiedy w roku 1928 św. Josemaria Escrivá de Balaguer założył Opus Dei, zorientował się, że jego przesłanie dotyczące misji, jaką mają do odegrania ludzie świeccy w życiu publicznym, jest rewolucja. Escrivá w istocie mówił, że świeccy stanowią Kościół i ponoszą odpowiedzialność za świat i w świecie muszą szukać Chrystusa. Wówczas jednak pojęcie Kościoła rozumiano bardziej wąsko, jako strukturę prawną i instytucję. To były czasy Akcji Katolickiej ("hierarchicznego apostolstwa Kościoła") oraz partii chrześcijańsko-demokratycznych, którym przewodzili biskupi. Pojawiały się wtedy "nowe formy" życia zakonnego, kiedy to członkowie zakonów i kongregacji religijnych przejmowali funkcje i cechy świeckich, stawali na czele spółdzielni wiejskich, zakładali czasopisma i wydawnictwa, obejmowali stanowiska polityczne itd. Wielu ludzi, którzy byli świadkami raczkującej działalności apostolskiej założyciela Opus Dei i słuchali tego, co głosił, sądziło, że owemu aragońskiemu księdzu osiadłemu w Madrycie chodzi właśnie o taką "nową formę" życia zakonnego.
Escrivá nie miał łatwego zadania, bo misja założycielska, którą otrzymał, była zupełnie inna. Nie chodziło wcale o ewolucję czy przystosowanie życia zakonnego do otaczającego świata, lecz wręcz przeciwnie - o powrót do źródeł, do czasów pierwszych chrześcijan, którzy w kilkadziesiąt lat po śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa w cesarskim Rzymie byli niewolnikami, urzędnikami (do których Święty Paweł słał listy), legionistami, sukiennikami, marynarzami, strażnikami więziennymi itd. Z duchowego punktu widzenia pierwsi członkowie zakładanego w latach 30. przez Escrivá w Madrycie Opus Dei byli Kościołem dokładnie w takim samym sensie, w jakim byli nim członkowie wspólnot chrześcijańskich w pierwszym stuleciu, których większość nie była przecież ani biskupami, ani księżmi. To oczywiste, że owi rzymscy świeccy usiłowali, podobnie jak teraz czynią to świeccy z Opus Dei, wypełniać powierzone im przez Jezusa Chrystusa zadanie ewangelizacji. Nowe w duchowym przesłaniu Escrivá de Balaguera, choć zarazem tak stare jak sama Ewangelia, było to, że "poświęcenie świata" (jak 30 lat później ogłosi Sobór Watykański II) może być wyłącznie dziełem autentycznych świeckich, tj. takich, którzy działają na własną odpowiedzialność, a nie na polecenie lub z ramienia swoich przełożonych. Chrystus, który swoją dobrowolną ofiarą odkupił ludzi wolnych, może działać dzisiaj tylko w duszach ludzi wolnych. To jest ontologiczna podstawa wolności, w ramach której wierni z Opus Dei działają w różnych krajach świata. Dlatego Dzieło odrzuca z zasady wszelkie ograniczenie wolności osobistej oraz wszelki grupowy nacisk na jednostkę. Prałatura ma w tej dziedzinie długą praktykę. Wierny, który spróbowałby użyć struktury Opus Dei do celów politycznych, społecznych czy gospodarczych, musiałby natychmiast z Dzieła wystąpić. Ta zasada jest jedną z pierwszych, które wpaja się kandydatowi czującemu powołanie do Opus Dei. Nie uznaje się tu ani rekomendacji, ani wewnętrznej propagandy, ani pomocy, ani mniej lub bardziej jawnego poparcia, ani działania "towarzystwa wzajemnej samopomocy", ani zasad "ja ci to, a ty mi tamto", ani "ręka rękę myje". Nakazem sumienia każdego przełożonego w Opus Dei jest przestrzeganie tej zasady, a każdy członek Dzieła ma obowiązek zwrócenia uwagi temu, kto tę zasadę narusza.
Takie postępowanie nie kłóci się bynajmniej z tym, że każdy wierny Opus Dei, który czuje powołanie, by służyć współobywatelom w działalności politycznej, może to robić z ramienia takiej partii, ugrupowania czy instytucji, które uważa za stosowne. Dzięki temu politycy wywodzący się z Dzieła czują się znacznie bardziej wolni i zdolni do wzięcia na siebie skutecznej odpowiedzialności za działanie publiczne na rzecz społeczeństwa, w którym żyją.
Mimo mojego przywiązania do Polski muszę powiedzieć, że kumoterstwo jest endemiczną chorobą wszystkich polskich partii politycznych.
Praca
Drugą cechą duchowości Opus Dei jest rola, jaka przypada normalnej pracy zawodowej wszystkich członków Dzieła jako narzędziu świętości i działalności apostolskiej. Ponieważ działalność ta nie jest zawodem członków Opus Dei, mogą oni zbliżyć się do Chrystusa, jedynie czyniąc to, co robią najczęściej, czyli wykonując swoją pracę. Tę właśnie normalną pracę zawodową, którą wykonują, członkowie Dzieła uświęcają. Jak? Postępując tak mianowicie, by można ją było złożyć na ołtarzu jako ofiarę składaną Bogu, jak Jezus Chrystus składał ją Ojcu, tzn. wykonując ją w obecności Boga. Wystarczy kierować się przy tym prostym wskazaniem św. Tomasza z Akwinu: "Jeśli dusza zajmuje się dwoma rzeczami, z których pierwsza wynika z drugiej, to zajmowanie się pierwszą nie jest przeszkodą do zajmowania się drugą ani tej drugiej nie umniejsza" (Tomasz z Akwinu, In IV sent. d. 44, q. 2). Skoro przyczyną pracy jest Bóg - po pierwsze, jako Stwórca, a po drugie, jako Odkupiciel - musi być możliwa praca w obecności Boga. Nie chodzi o to, by rozwiązywać problemy fizyki teoretycznej, myśląc jednocześnie o Trójcy Przenajświętszej, lecz o studiowanie fizyki w obecności Boga Ojca. Gazeta codzienna nie jest może najlepszym miejscem na wyjaśnianie wskazań, jakie zwykł podsuwać św. Josemariá, by osiągnąć swój cel, jego pisma są wszak powszechnie dostępne. Niemniej jednak chodzi o to, że owocem wyżej opisanej postawy jest to, co wszyscy członkowie Opus Dei określają jako "pracę wykonywaną ze zmysłem doskonałości", chociaż jest oczywiste, że jako istoty niedoskonałe ludzie nigdy nie będą w stanie wykonać pracy doskonałej. My, członkowie Opus Dei, popełniamy błędy jak wszyscy i pomagamy sobie wzajemnie te błędy dostrzec i naprawić.
W ten sposób ludzie Opus Dei starają się czynić świat lepszym, przyjemniejszym i bardziej ludzkim. A ponieważ tym, co wypełnia życie zwyczajnego członka Dzieła, są codzienne życiowe zajęcia, jak praca, rodzina czy odpoczynek, jest oczywiste, że będzie on starał się przekazać przesłanie Chrystusa właśnie poprzez nie.
Uzupełnianie się
Idąc Alejami Ujazdowskimi, zobaczyłem reklamę tygodnika "Wprost", na której widać twarze arcybiskupa Dziwisza i księdza Rydzyka z podpisem "Rozłam?". Pismo stara się opisać trudną sytuację Kościoła w Polsce, gdzie oto Radio Maryja stoi naprzeciw hierarchii. Escrivá tego bał się najbardziej. Błagał Boga, by ten zniszczył Opus Dei natychmiast, jeśli tylko stałoby się ono czynnikiem rozłamu. I przez 47 lat starał się wpisać Dzieło w strukturę Kościoła katolickiego.
Zmarł, będąc bliski osiągnięcia celu. Ale dopiero jego współpracownik i następca Alvaro del Portillo doprowadził do uznania Opus Dei już za czasów Papieża Polaka za prałaturę personalną. Ta instytucja Kościoła katolickiego stworzona jeszcze przez Sobór Watykański II, sprawuje jurysdykcję nad tymi wiernymi, którzy czują powołanie oparte na przesłaniu duchowym Escrivá. Jak wynika z dwóch poprzednich zasad, tj. roli świeckich oraz koncepcji pracy jako narzędzia świętości, autorytet (władza), jaki nad swoimi wiernym sprawuje Opus Dei, jest jedynie uzupełnieniem tej władzy duchowej, jaką mają nad nimi biskupi ich lokalnych Kościołów. Inaczej mówiąc, ci wierni, którzy uważają, że stać ich na więcej, otrzymują w Opus Dei pomoc duchową, by ich zdolności nie zostały zaprzepaszczone. Niestety, często w przeszłości to duchowe przewodnictwo bywało źle pojmowane. Duchowi przewodnicy wymagali czasem od swoich podopiecznych ślepego posłuszeństwa, tym samym wyręczali ich, zastępowali ich własne sumienie. Tymczasem posłuszeństwo może być ślepe tylko w wypadku spraw podlegających prawu boskiemu. Narkomanowi należy stanowczo powiedzieć, że powinien porzucić nałóg. To jest zgodne z duchem Kazania na Górze: "Jeśli twe oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je" [Biblia 1000-lecia - red.]. Chrześcijaństwo jednak jest drogą pełni, szczęścia i dobrodziejstw. Jeśli chcesz być szczęśliwy, musisz kochać. A tego dokonać może tylko sam człowiek. Duchowy przewodnik go w tym nie wyręczy.
W czwartym roku swojego pontyfikatu i w pełni swoich sił witalnych Jan Paweł II ustanowił Opus Dei prałaturą personalną. Pokładał wielkie nadzieje w tym duszpasterskim narzędziu, bo uznawał je za dostosowane do globalnego świata. Wiedząc, skąd wzięła się ta formuła w Kościele, nietrudno dojść do wniosku, że Jan Paweł II marzył, by takich prałatur było wiele. Dla niego zapał do pracy ze świeckimi nie był sprawą teoretyczną, lecz praktycznym doświadczeniem z Wadowic, z Teatru Rapsodycznego w Krakowie. Ośmielam się twierdzić, że dla Karola Wojtyły najtrudniejsza w decyzji zostania księdzem była konieczność porzucenia stanu świeckiego. Dla każdego, kto przestudiował jego 26 listów do księży, jest jasne, że dla Wojtyły posługa kapłańska jest albo służbą świętości świeckich, albo nie jest autentycznym kapłaństwem.
Dlatego nieporozumieniem jest sądzić, że Opus Dei jest Kościołem równoległym do Kościoła lokalnego. Opus Dei nie jest niczym innym jak charyzmatem swojego założyciela, który Kościół katolicki zaaprobował. Nie ma równoległych struktur, nie jest światową diecezją, nie ma własnego modelu wychowania, nie lansuje własnego gustu estetycznego (nikomu nie musi się podobać film Mela Gibsona). Jak dotąd jest jedyną prałaturą personalną. Ale mogę sobie wyobrazić inne takie prałatury, np. taką, która przygotowywałaby kapłanów i świeckich do duszpasterstwa za pomocą najbardziej dzisiaj powszechnego narzędzia, jakim jest internet. Inna mogłaby się zająć rozwijaniem dialogu między chrześcijanami i muzułmanami, co wymagałoby przygotowania chrześcijan zdolnych do jego prowadzenia w poszczególnych diecezjach katolickich.
Opus Dei stawia sobie za cel uzmysłowienie ludziom wartości pracy jako czynnika służby i rozwoju osoby ludzkiej. Jan Paweł II, robotnik Solvaya, dobrze wiedział, co się dzieje, gdy praca nie służy człowiekowi.
Trzydzieści pięć lat, które spędziłem w krajach realnego socjalizmu, sprawiło, że mam wstręt do teorii spisków dziejowych. Zawsze uważałem, że ta teoria zaspokaja tylko frustratów i outsiderów. Wciąż śmieszy mnie wspomnienie, że kiedy ja przełaziłem przez mur Stoczni Lenina, żeby porozmawiać ze strajkującymi robotnikami, przenikliwe umysły na Zachodzie gorączkowo szukały spiskowego wytłumaczenia tego, co ja i moi koledzy dziennikarze widzieliśmy gołym okiem, tzn. żywiołowego buntu polskich robotników "Solidarności". Dla poszukiwaczy spisku zaś był to owoc tajemnej i mistrzowskiej zmowy Papieża, Reagana i Wałęsy.
Dzisiaj zaś śmieszy mnie, gdy czytam, jak moi koledzy po fachu z "Newsweeka" tropią spisek Opus Dei oplatający polską politykę. Uważam "Opus Dei story" Pawła Siennickiego za zwykły wykwit merkantylnej pogoni wydawców polskiej edycji "Newsweeka" za sensacją, która zwiększy sprzedaż tygodnika. Przypuszczam, że amerykańscy szefowie Siennickiego postanowili wzbogacić edycję polską aktualnym tematem z polskiej polityki. W wydaniu amerykańskim znalazłem bowiem artykuł o kręceniu filmu według książki "Kod Leonarda da Vinci" mającego wszelkie pozory reklamowej operacji koncernu Sony/Columbia, do której polskie story pasowało jako idealny dodatek.
Przełożył Maciej Stasiński
*Ricardo Estarriol - wieloletni korespondent hiszpańskiego dziennika "La Vanguardia" w Europie Wschodniej.
Pracował w ZSRR, Polsce i pozostałych krajach bloku sowieckiego oraz w komunistycznej Jugosławii, a po jej rozpadzie relacjonował wojny bałkańskie. Jest członkiem numerariuszem Opus Dei, znał osobiście jego założyciela - dziś świętego
- Josemarię Escrivá de Balaguera
Ricardo Estarriol
|