W tej historii powraca liczba 200. Raz, gdy mowa o tym, że polska miliarderka Grażyna Kulczyk zaliczana jest do grona 200 najważniejszych kolekcjonerów świata - jej kolekcja, licząca ponad 500 dzieł sztuki, jest największą prywatną kolekcją w Polsce i jedną z największych w Europie. I drugi, gdy uświadomimy sobie, że malutka wieś Susch, w której dziś część kolekcji Kulczyk można oglądać, liczy zaledwie 200 mieszkańców.
To trochę tak, jakby Eli Broad, amerykański biznesmen, który zgromadził dzieła sztuki warte miliard dolarów, postanowił pokazywać część swojej kolekcji w Miechowie. Wiecie, gdzie to jest? No właśnie.
Trzeba się wysilić, by do Susch dotrzeć. Droga może wyglądać tak: najpierw lecimy samolotem do Zurychu, a potem jeszcze ponad dwie godziny jedziemy pociągami w kierunku Davos. Można też - po kilku przesiadkach na szwajcarskich dworcach - małym czerwonym pociągiem Kolei Retyckich wjechać do Susch od strony Scuol.
Do Susch można dojechać czerwonym pociągiem Kolei Retyckich. Widoki po drodze są bajeczne. Fot. Paulina Dudek
Przystanek na żądanie
Ciche i spokojne Susch (chyba nie przez przypadek mieści się tu klinika dla wypalonych zawodowo, oferująca holistyczne kuracje dla ciała i duszy), do którego od roku zjeżdżają dziesiątki tysięcy turystów i dziennikarzy z całego świata, leży w malowniczej Dolinie Engadyny. Czerwony pociąg wspina się tu na wysokość 1438 m n.p.m. Wzdłuż torów ciągną się alpejskie wioski, z domkami udekorowanymi typowym dla tej części Gryzonii sgraffito. To technika polegająca na nakładaniu kolejnych warstw kolorowych tynków i zeskrobywaniu ich fragmentów, aż ukaże się dwu- lub wielobarwny wzór. Domy stoją tu od średniowiecza i nadal są zamieszkane. Kolejka staje w Ardez, Guardzie, Lavin. Jadąc od Scuol, Susch to czwarty przystanek. By pociąg się zatrzymał, trzeba wcisnąć guzik.
Domy w Susch pamiętają czasy średniowiecza. Ludzie mieszkają w nich do dzisiaj. Fot. Paulina Dudek
Z Susch można ruszyć dalej do kultowych narciarskich kurortów: Davos albo Sankt Moritz. W granicach wsi znajduje się też wlot do słynnego Tunelu Vereina, którym w zimie specjalne pociągi przewożą nie tylko ludzi, ale też samochody. Ten tunel i korek przed nim odegrał zresztą ważną rolę w całej historii muzeum Grażyny Kulczyk. Jeszcze do niego wrócimy.
Wracając do Davos i Sankt Moritz - dwa luksusowe, położone w odległości ok. 30 minut jazdy od Susch kurorty były sugerowane miliarderce jako znacznie lepsi kandydaci na gospodarzy muzeum niż engadyńska wieś. Bo do Davos i Sankt Moritz każdy chciałby przyjechać, to mekka turystów z grubym portfelem. A kto zatrzymuje się na przystanku na żądanie w Susch?
Stacja kolejowa w Susch. Stąd dalej można ruszyć do kultowych kurortów: Davos i Sankt Moritz. Fot. Paulina Dudek
Ale Grażyna Kulczyk się uparła. Na opuszczony od 400 lat klasztor z przylegającym do niego zrujnowanym browarem trafiła w trakcie spaceru, na który wybrała się. nie chcąc bezczynnie czekać w korku przed Tunelem Vereina. Jechała do miejscowości Tschlin, 60 kilometrów od Susch, w której kilka lat wcześniej kupiła dom. Dziennikarzowi "Die Zeit" opowiadała, że właśnie w trakcie tego przymusowego postoju zrozumiała, że to tu. Oto miejsce na spełnienie marzenia o muzeum mieszczącym część gromadzonej latami kolekcji.
Wieś Susch liczy zaledwie 200 mieszkańców. Pociągi na stacji zatrzymują się tylko na żądanie. Fot. Paulina Dudek
Bo stary browar już raz przyniósł jej szczęście. Mowa o XIX-wiecznym Browarze Huggera w Poznaniu, który miliarderka przekształciła w Stary Browar, centrum biznesu i sztuki, jeden z najbardziej charakterystycznych poznańskich obiektów. Ostatecznie Kulczyk sprzedała Stary Browar za ok. 290 milionów euro, za co w części sfinansowała Muzeum Susch. "Na pewno dało się wybrać lepsze miejsce, ale ja zawsze ufam intuicji", mówiła później w wywiadach.
"Bogata paniusia szukała miejsca"
Jednak pierwotnie Susch miało być tylko dodatkiem. Niedużą filią głównego Muzeum Sztuki Współczesnej i Performansu, które Grażyna Kulczyk chciała otworzyć w Polsce. Myślała o Poznaniu, a gdy tam jej odmówiono, zwróciła się do władz Warszawy. Hannie Gronkiewicz-Waltz i jej urzędnikom zaproponowała model w partnerstwie publiczno-prywatnym. W tym modelu - w którym fundatorem jest prywatny filantrop, ale obiekt służy dobru ogółu - działają tak uznane muzea jak chociażby Tate Modern w Londynie czy Muzeum Guggenheima i MoMa w Nowym Jorku.
Grażyna Kulczyk (w tle praca Zofii Kulik 'Wojny etniczne', 1997-2016). Fot. Anoush Abrar/Art Stations Foundation Ch
Historia jest znana, ale ją krótko przypomnijmy. Kulczyk zaproponowała zbudowanie nowego gmachu nieopodal Bulwarów Wiślanych. Za własne pieniądze, na kupionej od miasta działce. W nim chciała udostępnić swoją kolekcję. Co więcej, "otwarte dla warszawiaków oraz gości z całej Polski i świata interaktywne centrum kultury" miało być gotowe w rekordowym czasie - w zaledwie dwa lata, na 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. By to się udało, Kulczyk w liście prosiła o wsparcie urzędu. Tym wsparciem miało być zielone światło i późniejsze finansowanie działalności placówki. Roczny koszt utrzymania wyceniono na siedem milionów złotych, czyli 1,5 procent wszystkich wydatków Warszawy na kulturę. Sama Kulczyk na inwestycję zamierzała przeznaczyć kilkaset milionów złotych. W zamian za pomoc miasta w stałych kosztach utrzymania muzeum działka, budynek i część kolekcji Kulczyk po 20 latach miały stać się własnością publiczną.
O ostatecznej odmowie ze strony miasta Grażyna Kulczyk dowiedziała się z "Gazety Wyborczej". Ktoś cieszył się w Internecie z porażki miliarderki: "I dobrze, że to nie powstało, bogata paniusia szukała miejsca, żeby trzymać swoje zbiory".
Zróbcie to tak, żeby nie było widać z zewnątrz
Grażyna Kulczyk szybko zrewidowała swoje plany. Uznała, że Susch będzie nie filią, a główną siedzibą jej muzeum. W Szwajcarii sprawy organizacyjne poszły jak z płatka, mimo że przekonać trzeba było nie tylko tutejszych urzędników, ale przede wszystkim lokalną społeczność. Kulczyk bez problemów zarejestrowała Art Stations Foundation CH, fundację pożytku publicznego, która jest formalnym inwestorem muzeum.
Muzeum sztuki współczesnej Grażyny Kulczyk miało powstać w Polsce. Ostatecznie miliarderka otworzyła je w małej szwajcarskiej wsi Susch. Fot. Paulina Dudek
Szwajcarskie prace ruszyły z kopyta. Miliarderka do współpracy zaangażowała nie wielkie nazwiska, lecz dwóch młodych, miejscowych architektów: Lukasa Voellmy'ego i Chaspera Schmidlina, i wyłącznie lokalnych rzemieślników. Ze stolarzem ponoć porozumiewała się na migi i to on pierwszy napisał jej na kartce liczbę "400", chcąc powiedzieć, że od 400 lat nikt nawet o czymś podobnym w Susch nie pomyślał.
Po lewej mapka pokazująca cały kompleks Muzeum Susch, po prawej rzeźbione drzwi z drewna limby. Fot. Paulina Dudek
Engadyna słynie z wyrobów z kamienia i pięknie pachnącego drewna limby, a małe urokliwe miasta i wioski w pewnym sensie są tu tylko skromnym dodatkiem dla natury. Toną w otoczeniu majestatycznych szczytów górskich, zieleni lasów i śnieżnej bieli. Bo zdarza się, że pierwszy śnieg spada tu już w sierpniu. Założenie było takie, że "nowe" muzeum ma perfekcyjnie wpisywać się w krajobraz, nie może w żaden sposób naruszać struktury wioski i wybijać się na pierwszy plan. Czyli... z zewnątrz ma być praktycznie niezauważalne.
Susch to wieś o artystycznych tradycjach. Jednym z zadań lokalnych rzemieślników pracujących przy muzeum było skrupulatne odrestaurowanie tutejszych perełek. Fot. Paulina Dudek
I tak jest. Jeśli ktoś nie wie, że w Susch jest muzeum sztuki współczesnej, to nawet stojąc na stacji kolejowej i patrząc prosto na nie, nie domyśli się przeznaczenia klasztorno-browarnych budynków. Tworzą one z resztą wsi perfekcyjną układankę. Próżno szukać tu stali, szkła, betonu czy wymyślnej architektury, tak typowej dla tego typu instytucji. Ale potrzeba jeszcze większej wyobraźni, by odgadnąć, że w dobudowanej wysokiej kamiennej wieży chłodniczej stoi 14-metrowa rzeźba Moniki Sosnowskiej (można ją oglądać z czterech poziomów i z każdego wygląda inaczej), a pod lokalną wiejską drogą biegnie specjalnie wydrążony podziemny tunel, łączący dwie części muzeum. W dodatku zwiedzający nawet nie wie, kiedy przeszedł z jednej części do drugiej.
Muzeum Susch. Po lewej 14-metrowa rzeźba Moniki Sosnowskiej, którą można oglądać z czterech poziomów i z każdego wygląda inaczej. Fot. Paulina Dudek
Nieco łatwiej uwierzyć w to, że obiekt, gdy inwestorka ujrzała go po raz pierwszy, był tak zrujnowany i (co zrozumiałe) nieprzystosowany do pokazywania wielkogabarytowych dzieł sztuki, że do wyburzania ścian i powiększania naturalnych grot w twardej skale trzeba było użyć dynamitu, a następnie wywieźć dziewięć tysięcy ton kamieni. A do tego dyskretnie zainstalować w ascetycznej architekturze supernowoczesną aparaturę, która zapewni dziełom sztuki odpowiednią temperaturę, wentylację i wilgotność. I to wszystko, zachowując perfekcyjny szwajcarski porządek na budowie i chroniąc XII-wieczny zabytek. Tynki zrobiono tu metodą sprzed 800 lat. Specjalnie wyselekcjonowano też kamienie, które ułożono wokół muzeum, i dano im czas, by porosły mchem. Choć z zewnątrz wcale tego nie widać, przestrzeń wystawienniczą powiększono dwukrotnie. Miejsca jest więc nie tylko dużo, ale też jest ono nieprzewidywalne: zamiast pustych sal - istny labirynt. Nie wiadomo, co może czaić się za zakrętem.
Dolina Engadyny. Widok na muzeum Susch od strony rzeki" title="Dolina Engadyny. Widok na muzeum Susch od strony rzeki. Fot. Paulina Dudek
Muzeum zaczęło działać 2 stycznia 2019 roku, po niespełna trzech latach prac. Na łamach "Gazety Wyborczej" Kulczyk mówiła: "Standardowe działania i rozwiązania mnie nudzą. Im coś trudniejsze, tym jest ciekawsze. Chcę stworzyć kolejną przestrzeń publiczną, by sprawiać ludziom przyjemność dzięki obcowaniu ze sztuką".
"Slow art"i "site-specific"
A skoro do przyjemności doszliśmy. Wejście do muzeum oznacza całkowite zanurzenie się w inny świat. Bo przyznajmy szczerze, muzea podczas zwiedzania zagranicznych miast są prawie zawsze trochę przy okazji. Do słynnej galerii nie wypada nie pójść, ale sztukę się w nich konsumuje, wciska na szybko między zakupy w centrach handlowych i posiłki w modnych knajpach. Ostatecznie długą wizytę w dusznych, zatłoczonych budynkach staramy się przetrwać w muzealnym sklepiku albo kafejce. W Susch jest inaczej. Kiedyś przez wieś przetaczały się masy pielgrzymów idących do Santiago de Compostela i Rzymu. Dziś do Susch pielgrzymuje się dla sztuki.
W 25 muzealnych salach mieszają się języki odwiedzających. Słychać i nowojorski akcent, i egzotyczny retoromański. Tym ostatnim posługuje się tylko ok. 36 tysięcy ludzi na świecie, w tym ludność zamieszkująca Dolinę Engadyny. Stu mieszkańców Susch dostało dożywotni bilet wstępu do muzeum. Podczas otwarcia Grażyna Kulczyk właśnie lokalnych mieszkańców nazwała najważniejszymi gośćmi.
Muzeum powstało z myślą o odbieraniu sztuki w stylu "slow art". Tym, którzy świadomie tu dotrą, oferuje doznanie ekskluzywne. I nie chodzi o to, że w Muzeum Susch "widać pieniądze", bo właśnie nie widać. Nie chodzi też o ceny biletów wstępu, bo te, jak na Szwajcarię, ale też w porównaniu z innymi muzeami sztuki współczesnej na świecie, nie są wcale wygórowane. Bilet normalny kosztuje 12 franków szwajcarskich, czyli niecałe 50 złotych, bilet ulgowy - 6 franków. Droższy jest bigos w muzealnym bistro (16 CHF).
Wyjątkowe jest to, że wszystko tu służy kontaktowi ze sztuką, ułatwia go, zbliża patrzącego do dzieła. Często w sensie dosłownym - niektóre sale są tak ciasne, że ze sztuką - często niepokojącą - trzeba stanąć twarzą w twarz. Za to gdy przy niektórych obiektach (na mnie ogromne wrażenie zrobiła sekcja prezentująca trudne oblicza macierzyństwa) atmosfera robi się duszna i smutna, muzeum daje ukojenie, oferując przyciemnioną grotę, w której jedynym doznaniem jest szemrząca, spływająca ze skał woda, albo okno, przez które można popatrzeć na góry i śnieg. Oczyścić umysł, złapać oddech.
W Muzeum Susch nie ma dwóch identycznych okien. A większość z nich oferuje wspaniały wideo na Alpy i Dolinę Engadyn. Fot. Paulina Dudek
Muzeum oferuje wystawę stałą i dwie wystawy czasowe rocznie. Wystawa stała składa się z 13 prac, z czego dziewięć stworzyli polscy artyści: Magdalena Abakanowicz, Piotr Uklański, Joanna Rajkowska, Monika Sosnowska, Mirosław Bałka, Zofia Kulik, Paulina Ołowska, Jarosław Kozłowski i Izabella Gustowska.
askinia z wolnoobracającym się walcem autorstwa Mirosława Bałki - jedna z prac ekspozycji stałej w Muzeum Susch. Fot. Paulina Dudek
Jednym ze znaków rozpoznawczych Muzeum Susch są prace "site- specific" - dzieła sztuki wykonane specjalnie z myślą o tutejszej ekspozycji. Należy do nich choćby wspomniana już 14-metrowa rzeźba Moniki Sosnowskiej czy ponadsiedmiotonowa, wielowarstwowa rzeźba Adriana Villara Rojasa. Tę ostatnią przed wniesieniem do ciasnej piwnicy trzeba było najpierw przeciąć na trzy części. Za to sposób ekspozycji tak zachwycił Argentyńczyka, że podarował muzeum swoją pracę.
Monumentalną rzeźbę Adriana Villara Rojasa przed wniesieniem do ciasnej piwnicy trzeba było przeciąć na trzy części. Fot. Paulina Dudek
W kolekcji jest też nowa odsłona "Nazistów" Piotra Uklańskiego - w czarnej sali z gigantycznego kolażu zdjęć patrzą na nas prawdziwi hitlerowcy z czasów drugiej wojny światowej.
Nowa odsłona 'Nazistów' autorstwa Piotra Ukłańskiego jest częścią ekspozycji stałej. Fot. Paulina Dudek
Inna praca to lateksowy odlew drzwi do pokojów mężczyzn w domu szwajcarskiej artystki Heidi Bucher, do których kobiety z jej rodziny nie miały wstępu.
Lateksowy odlew drzwi do pokojów mężczyzn w domu szwajcarskiej artystki Heidi Bucher, do których kobiety z jej rodziny nie miały wstępu. Fot. Paulina Dudek
Aż całe piętro zajmują kolorowe chustki kobiet z terenów byłej Jugosławii z naniesionymi na nie spopielonymi czaszkami - to wstrząsająca praca autorstwa Zofii Kulik.
"Wojny etniczne" Zofii Kuklik - element stałej ekspozycji Muzeum Susc. Fot. Paulina Dudek
Otwierająca działalność muzeum wystawa czasowa, której kuratorką była Kasia Redzisz (wystawę można było oglądać do końca czerwca 2019 roku), nosiła tytuł "Kobiety patrzące na mężczyzn patrzących na kobiety" i była na wskroś feministyczna.
Wystawa czasowa nosiła tytuł 'Kobiety patrzące na mężczyzn patrzących na kobiety' i była na wskroś feministyczna. Fot. Paulina Dudek
Ale Muzeum Susch nie jest poświęcone wyłącznie sztuce kobiet, tak jak nie jest muzeum poświęconym tylko twórczości polskich artystów. W tym sensie nie jest to więc muzeum "polskie". Pewne jest jedno: zarówno kobiety, jak i polscy artyści mogą tu mówić mocnym głosem. Dość wspomnieć, że w Polsce praca Natalii LL (tej od jedzenia bananów) została zdjęta ze ścian Muzeum Narodowego w Warszawie. W Muzeum Susch wisiała bez przeszkód.
'Sztuka konsumpcyjna' Natalii LL w Polsce wywołała burzę. W Susch kontrowersji nie było. Fot. Paulina Dudek
To nie wszystko. Muzeum zainicjowało m.in. program konferencji artystów i naukowców (Disputaziuns Susch), akademickie centrum badawcze we współpracy z Institut Kunst Basel (Instituto Susch/The Women's Centre for Excellence) i projekt choreograficzny (Akziun Susch). Wszystkie projekty noszą retoromańskie nazwy. To kolejny wyraz szacunku dla mieszkańców, dumnych ze swojego języka.
Galeria sztuki, która sama jest dziełem sztuki
W ciągu roku Muzeum Susch odwiedziło 25 tysięcy gości, dużo więcej niż większość szwajcarskich muzeów. Dla kameralnego muzeum, które z zewnątrz niczym nie zdradza skarbów, które skrywa w środku i praktycznie leży na końcu świata, jest to wynik imponujący. Za projekt "niosący międzynarodową siłę innowacyjną" fundacja Grażyny Kulczyk otrzymała główną nagrodę Europejskiego Inwestora w Kulturę 2019.
Jeden z autorów "Frankfurter Allgemeine Zeitung" napisał, że "trudno sobie wyobrazić skromniejszy, bardziej subtelny pomnik dla tego miejsca i jego historii". Nic dziwnego, to miejsce, w którym dzieła sztuki spoza "strefy komfortu" można odkrywać w bardzo komfortowych warunkach i w poszanowaniu dla wszystkiego, co wokół.
Paulina Dudek. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UJ. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni mikroreportaży wideo z cyklu "Zwykli Niezwykli". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press. Lubi chodzić, jeździć pociągami i urządzać mieszkania.