Tak mówi Kurier z Warszawy
, ostatnia aktualizacja 2014-08-01 22:19:35Wiedziałem na pewno, że Zachód nam nie pomoże, ale
nie potrafiłem powiedzieć dowódcom AK: "Nie róbcie powstania". Nie
miałem odwagi
60 lat po wybuchu powstania warszawskiego Andrzej Wajda spotyka
się z Janem Nowakiem--Jeziorańskim (1914--2005), w czasie II wojny
emisariuszem Komendy Głównej Armii Krajowej i rządu RP w Londynie, po
wojnie wieloletnim dyrektorem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa.
Chce się dowiedzieć, jak Nowak, uczestnik wojennych wydarzeń, ocenia
dziś zbrojne wystąpienie 1 sierpnia 1944 r.
Tak powstał film dokumentalny Andrzeja Wajdy i Andrzeja
Kotkowskiego "Jan Nowak Jeziorański. Kurier z Warszawy. 60 lat później
1944-2004". Oto skrócona i poddana niewielkiej redakcji opowieść
słynnego Kuriera. Warto ją przypomnieć - tym bardziej że według sondażu
aż 92 proc. najmłodszych - do 24. roku życia - nie wie, kim był. Wśród
nieco starszych, którzy nie przekroczyli 34 lat, Nowaka-Jeziorańskiego
nie zna. 72 proc.
Andrzej Wajda: 47 lat temu zrobiłem "Kanał". Film pokazuje całkowitą klęskę powstania.
Takie było nasze odczucie, młodych ludzi, którzy wyszliśmy z wojny:
Jerzego Stefana Stawińskiego, autora scenariusza, mnie jako reżysera,
aktorów, którzy brali w tym udział.
Jak pan patrzy na powstanie? Czy musiało wybuchnąć? Czy musiało
skończyć się taką klęską? Miasto milionowe w ruinie, 700 tys. ludzi
wygnanych, 200 tys., niektórzy obliczają nawet, że 250 tys., zabitych.
Armia Krajowa całkowicie pokonana. Czy ta klęska mogła w jakikolwiek
sposób przyczynić się do świadomości narodowej w naszych dalszych
wydarzeniach? Krótko mówiąc, odpowiedzmy sobie po 60 latach na pytanie:
czy powstanie warszawskie było wygrane, czy przegrane?
Jan Nowak-Jeziorański: Wiedziałem jeszcze sprzed wyjazdu
do Londynu, że dowództwo podziemia żyje w oderwaniu od rzeczywistości.
Im się zdawało, wszystkim się zdawało, że Polska jest pępkiem świata, że
Anglicy są wpatrzeni w Polskę. Audycje BBC zawierały nieproporcjonalną
porcję wiadomości z Polski i o Polsce, powstawało więc złudzenie, że to
rząd brytyjski tak myśli.
Społeczeństwo nie słuchało Radia Moskwa, słuchało Londynu. Prasa
komunistyczna - kto ją by czytał, nikt by jej nie dotykał... Ale
dowództwo podziemia zaczynało dzień od nasłuchu Radia Moskwa,
radiostacji Związku Patriotów Polskich i tej podziemnej literatury,
którą produkowała PPR. I oni się bali, żeby nie potwierdzić propagandy,
że chcą stać z bronią u nogi, że nie chcą atakować Niemców.
Przed moim odlotem do Polski [25 lipca 1944 r.], z własnej
inicjatywy, widziałem się ze wszystkimi decydentami [na emigracji],
byłem u premiera, miałem nadzieję, że generał Sosnkowski [naczelny wódz]
przekaże mi wyraźny rozkaz, swoją jasną decyzję.
I tu spotkał mnie ogromny zawód, bo wprawdzie rozmowa z
Sosnkowskim w Algierze była bardzo długa, analiza sytuacji niezwykle
inteligentna i wnikliwa, ale bez jakichkolwiek decyzji. Na podstawie
tego, co usłyszałem, można było równie dobrze namawiać do powstania, jak
przestrzegać przed powstaniem. Wyszedłem stamtąd bardzo zaniepokojony,
że właściwie jestem zdany tylko na swoją własną ocenę i nie jestem tym,
kim powinienem być, to znaczy posłańcem, który przekazuje dobrze
uzasadniony, wyraźny rozkaz.
Mikołajczyk [premier], który bardzo obszernie dzielił się
informacjami ze swoich kontaktów z Sowietami, też nie dawał mi żadnych
rozkazów. W pewnej chwili powiedział: "Niech pan im zwróci uwagę na to i
na to". Główną troską Mikołajczyka
było to, żeby Polacy w kraju nie wyolbrzymiali możliwości pomocy
zachodniej, bo sam nie miał już żadnych złudzeń. Oni [w Londynie] bali
się podejmowania decyzji i nie chcieli narzucać czegokolwiek dowództwu w
Warszawie, mając wrażenie, że tylko człowiek na miejscu potrafi
wszystko ocenić. Co było błędem.
Panowało ogólne przekonanie, że Niemcy są już niemal w rozsypce.
Byłem zupełnie nieświadomy, że są jeszcze zdolni do jakiejś
kontrofensywy, że cała najlepsza dywizja pancerna została przerzucona z
frontu włoskiego i znajduje się już w Warszawie, co kompletnie zmieniało
układ sił.
Pamiętam, jak jechałem pociągiem do Warszawy, z tego miejsca,
gdzie wylądowałem na dakocie [samolot, którym Nowak przyleciał z
Brindisi we Włoszech; wylądował na łące w Tarnowskiem nocą z 25 na 26
lipca]. Atmosfera podniecenia była taka, że [wejście Sowietów] to
kwestia najbliższych dni. Ludzie opowiadali: "A już widziałem na własne
oczy patrole kozackie po tej stronie Wisły". To było sensacyjne, bo
znaczyło, że Wisła przestała być skuteczną linią zatrzymania Sowietów.
Trudne ''za'' i ''przeciw'': ''Jak wybijała Godzina W''
Historia życia Kuriera z Warszawy
***
Nie miałem odwagi, żeby im powiedzieć: "Nie róbcie powstania".
Jedną rzecz wiedziałem na pewno: że Anglosasi nie pospieszą z pomocą. I
na tym się skoncentrowałem. Byłem bardziej pesymistyczny, aniżeli
przyszłość okazała. Może zrzuty miały charakter symboliczny, nie mogły
przeważyć sytuacji, ale jednak były.
Powiedziałem im [dowódcom AK]: "Nie liczcie na nic, tam [na
Zachodzie] jest w ogóle od ośmiu do dziesięciu maszyn, które są zdolne
docierać do Polski i wracać, i jeszcze mniej załóg. Nie widzę możliwości
jakiejkolwiek masowej operacji zrzutu broni i amunicji". Chciałem za
wszelką cenę rozwiać złudzenia.
Dlaczego to nie odniosło skutku? [Dowódca AK] Bór-Komorowski
powiedział [potem]: "Pan przed nami stanął w chwili, kiedy już wszystkie
decyzje były nie tylko podjęte, ale już w toku realizacji. O tym, żeby
można było ludzi czekających w bramach, na klatkach schodowych odesłać
do domu, poprosić, żeby oddali broń do magazynów, mowy nie było. Tak że
to, co pan mówił, nas przygnębiało, ale nie było w stanie czegokolwiek
zmienić, bo pan przyjechał za późno".
Przegadałem nie wiem ile godzin z Okulickim
[pierwszy zastępca szefa Sztabu Komendy Głównej AK] po powstaniu. Nie
było w nim żadnych osobistych ambicji. Była jego natura, to był w
gruncie rzeczy Kmicic. Nieprawdopodobnie odważny człowiek, który uważał,
że jest żołnierzem i że trzeba się bić.
Przed upadkiem powstania byłem przerażony jego beztroską. Ginie
wielkie miasto, stolica, płoną archiwa, muzea, dziedzictwo i ten
człowiek - był w takim niezgrabnym jakimś mundurze uszytym ad hoc dla
niego - mówi do mnie, że za kilka dni czy za tydzień "Warszawa klapnie".
I zrobił ten ruch (Nowak-Jeziorański uderza dłońmi w uda) .
Ale później, kiedy go bliżej poznałem, nabrałem do niego
kolosalnego szacunku. W pojęciu takich ludzi jak Okulicki powstanie
miało być wielką demonstracją, doprowadzić do skandalu i wpłynąć na
zmianę pozycji rządów sprzymierzonych. To było oparte na kompletnych
złudzeniach i oderwaniu się od rzeczywistości. Przed powstaniem wręcz
powiedziałem generałowi Pełczyńskiemu [szef sztabu KG AK]: "Ja się nie
orientuję w całości sytuacji, nie znam waszych przesłanek wojskowych,
ale jeżeli sobie wyobrażacie, że powstanie wywoła jakieś wielkie echa na
Zachodzie, to ja muszę panu powiedzieć: to będzie burza w szklance
wody". I Pełczyński nieustannie przypominał mi po wojnie, że
powiedziałem: "Pamiętajcie, że to będzie burza w szklance wody. I wy
sobie z tego nie zdajecie sprawy".
Dowództwo AK wyraźnie poinformowało Delegaturę Rządu i
stronnictwa o możliwości wybuchu powstania. Żadne z tych stronnictw, nie
wyłączając prawicy, nie zgłosiło sprzeciwu. To wiem z całą pewnością,
nie było głosu: "Nie róbmy powstania". To wszystko dopiero narodziło się
po klęsce.
[Jan Stanisław] Jankowski, delegat rządu, bezpośrednio po tej
straszliwej klęsce wyraźnie podkreślał: "Jeżeli będą pana pytali w
Londynie, kto jest odpowiedzialny, to proszę wskazać na mnie". To było
uderzające. Kiedy miałem okazję nawiązać pierwszy kontakt z Pełczyńskim i
z Komorowskim po ich zwolnieniu z obozu, było to samo: "nie mamy
zamiaru uciekać od odpowiedzialności czy zwalać jej na kogokolwiek". To
budziło szacunek we mnie, muszę powiedzieć szczerze.
Obojętne, kiedy by wybuchło: ''Nie mieli szans''
***
Wśród aliantów dominowała jedna myśl: bez udziału Sowietów nie
wygramy wojny. I temu podporządkowane było wszystko. Celem była
bezwarunkowa kapitulacja Niemiec. Cena, zwłaszcza kosztem Polski, nie
grała żadnej roli. Była determinacja, żeby na tle konfliktu o Polskę nie
doszło do osłabienia współpracy wojennej ze Stalinem, który nieustannie
szantażował [Zachód] odrębnym pokojem z Niemcami. Obawa przed tym
odrębnym pokojem paraliżowała jakiekolwiek plany działania, choćby
dyplomatycznego nawet, w obronie Polski. Już nie tylko w obronie
granicy, ale w obronie samej Polski.
Do dzisiejszego dnia jestem przekonany, że Rosjanie byli już tak
blisko i mieli tak ogromną przewagę... Na podstawie tego, co dziś wiemy
ze źródeł niemieckich i sowieckich, wynika, że mogli iść dalej, ale
wstrzymali ofensywę.
Tragiczną rolę odegrał tu, niechcący zupełnie, Stanisław
Mikołajczyk, który nie rozumiał polityki Stalina. Był przekonany, że
rzeczywiście Stalinowi chodzi o to, żeby mieć przyjazny rząd w
Warszawie. I on uważał, że będzie mógł taki przyjazny rząd zmontować i
że trzeba tylko przekonać Stalina o jego gotowości współpracy i wszystko
będzie załatwione. Tymczasem Stalinowi chodziło o zniszczenie,
likwidację, i kiedy z ust najbardziej miarodajnych usłyszał: "Panie
sekretarzu, za dwa, trzy dni wybuchnie powstanie", to była dla niego
rewelacja. Trzeba w takim razie wstrzymać pochód [za Wisłę], niech się
Polacy wykrwawią; musiałbym robić masowe aresztowania i wywózki, a tak
Niemcy nas wyręczą. Ten moment rozmowy Mikołajczyka ze Stalinem miał
skutki absolutnie katastrofalne dla Polski.
Nie mówię tego, by oskarżać Mikołajczyka, poza jedną rzeczą: on
się zupełnie nie orientował w intencjach człowieka, z którym rozmawiał.
Nie miał zielonego pojęcia, do czego Stalin naprawdę zmierza, ale dał mu
klucz do sytuacji.
***
Zapytałem [przed wybuchem walk] generała Pełczyńskiego na boku:
"Proszę pana, jak to długo potrwa?". On mówi: "Do tygodnia wytrzymamy".
Rosjanie mogli myśleć, że w ciągu kilku dni Niemcy nas załatwią. Nikomu
nie przyszło na myśl, że to może trwać 63 dni.
A może jednak miało jakiś sens?: ''Czy było warto''
Niemcy
już wiedzieli ze Stalingradu, co to są walki uliczne i jakie straszliwe
straty może zadać garstka zdeterminowanych ludzi w tych wąwozach
miejskich. Hitler postanowił tego uniknąć, wziąć [powstańców] głodem,
zmusić do kapitulacji: nie będą mieli amunicji, nie będą mieli broni.
Myśmy rozumowali logicznie, tak zresztą jak i Anglicy: przecież
Sowietom musi zależeć na tym, żeby przed Zachodem zająć jak największą
część Niemiec. Że tą właściwą nagrodą nie jest Polska, tylko łup
niemiecki, Berlin i cały ten olbrzymi potencjał. Dlatego trudno było
uwierzyć, że Stalin gotów jest poświęcić tę olbrzymią zwłokę, która w
rezultacie trwała sześć miesięcy, a nie 63 dni, żeby rozprawić się z
Polakami rękami Niemców. To nikomu w głowie nie powstawało. Uważaliśmy,
że jego celem jest Berlin i że on się spieszy.
Stalin zupełnie inaczej rozumował. Przeceniał własne siły,
uważał, że i tak zajmie znaczną część Niemiec. Nie przewidział, że
nastąpi załamanie Niemiec na zachodzie. 63-dniowa zwłoka, której ofiarą
padła Warszawa, ocaliła Berlin, który był [po wojnie] osobną enklawą
podzieloną pomiędzy trzech okupantów. To był tragiczny paradoks dziejów.
***
Szczerze mówiąc, zupełnie nie poddawałem się tym nastrojom, że
powstanie to jest tylko klęska i że nic z niej nie wyniknie. Dopiero w
1956 r., a więc znacznie później, zdałem sobie w pełni sprawę ze
znaczenia i ze skutków powstania. Powszechna świadomość tej klęski
zadecydowała o tym, że Polska w odróżnieniu od Węgrów [w 1956 r.] nie
zrobiła tego jednego kroku za daleko. Powstanie w roku 1944 ocaliło nas
od powstania w roku 1956, które w moim przekonaniu miałoby skutki o
wiele bardziej niszczące aniżeli tamto.
Jedyny, który wiedział, co nam szykują: ''Na szlaku Kuriera z Warszawy''
Uniknęliśmy tego losu: powstanie węgierskie 1956 roku
Pamięć powstania stworzyła to, że społeczeństwo - po dziś dzień
to podziwiam - potrafiło stawiać skuteczny opór bez uciekania się do
gwałtu. To było jakieś zbiorowe zachowanie - instynktowne, pozbawione
kierownictwa, ale zbieżne. Wspomnienia przegranej walki w Warszawie były
tak głębokie, że przetrwały do momentu powstania "Solidarności".
Dziękujemy Telewizji Polskiej za udostępnienie ścieżki dźwiękowej filmu
A poza tym w Magazynie Świątecznym:
Warszawski kompleks Hitlera
Wymordować
dziesiątki tysięcy cywilów, wygnać pozostałych przy życiu, a potem
palić i wysadzać w powietrze całe miasto. To był po prostu jakiś krwawy
szał nie do przewidzenia. Z Alexandrą Richie rozmawia Paweł Smoleński
Pielęgniarki odchodzą od łóżek
Liberyjski
urzędnik, którego ebola zabiła na nigeryjskim lotnisku, zmierzał do
Minneapolis na urodziny kilkuletnich córek. Dokąd lecieli inni
pasażerowie?
Automaty fordów nie kupują
Bogacze są bogatsi, klasa średnia zanika, Trzeci Świat dogania Zachód, a komputery robią z ludzi dozorców. Oto nasza rewolucja
Izraelczycy: Wy, z Europy, powinniście nam dziękować
To wojna z konieczności, nie z wyboru. Walczymy o przetrwanie. O pokój. Ofiary? Szkoda ich
Najpierw żyj, potem pisz
Młodzi
autorzy krótko terminowali w życiu, słabo znają ludzkie sprawy. Ale
talentu im nie brak i piszą jedną powieść za drugą. Powierzchowne i
nadmuchane nadmiarem słów
Tylko frajer miłuje bliźniego
"Jeśli
jadę z rodakiem i powiem, że jestem inżynierem, to się krzywo
uśmiechnie: Pewnie jakiś technik budowlany. Doktor będzie u niego
łapiduchem, urzędnik - urzędasem, wydawca - wydławcą, ksiądz - klechą" -
pisał Wańkowicz. Sześć dekad temu


Prenumerata cyfrowa Wyborczej
